— Siedemdziesiąt cztery kopiejki, towarzyszu lejtnancie — zameldował młodziutki Kowalow.
Lejtnant kontemplował w zamyśleniu stos gazet i pudełek z zapałkami.
— Czy to zabawa, czy coś innego? — zapytał.
— Coś innego — bąknąłem posępnie.
— To nieostrożność. Nieostrożność, obywatelu. Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć.
Opowiedziałem. Pod koniec zwróciłem się do niego ze stanowczą prośbą, by nie uważał mych poczynań za próbę ciułania pieniędzy na zaporożca. Uszy mi płonęły. Lejtnant uśmiechnął się ironicznie.
— A czemuż by nie? — zapytał. — Były już takie wypadki. Wzruszyłem ramionami.
— Zaręczam panu, że taka myśl nie mogłaby mi przyjść do głowy… Co ja mówię — nie mogłaby… Ona rzeczywiście nie przyszła mi do głowy…
Lejtnant długo milczał. Młodziutki Kowalow wziął mój dowód i zaczął go znów przeglądać.
— Trudno nawet przypuścić coś podobnego… — tłumaczyłem się zdetonowany. Zupełnie wariacki pomysł… Zbierać po kopiejce…Znów wzruszyłem ramionami. Już lepiej, jak to się mówi, iść pod kościół…
— Żebractwo również zwalczamy — rzekł z naciskiem lejtnant.
— No oczywiście, bardzo słusznie… Nie rozumiem tylko, co ja tu… — Przyłapałem się na tym, że zbyt często wzruszam ramionami, i przyrzekłem sobie w duchu więcej tego nie robić.
Lejtnant znów nieznośnie długo milczał, oglądając pięciokopiejkówkę.
— Trzeba sporządzić protokół — oznajmił wreszcie.
Wzruszyłem ramionami.
— Proszę bardzo, naturalnie… aczkolwiek… — Urwałem nie wiedząc, co dalej mówić.
Lejtnant patrzył na mnie przez chwilę, czekając na dalszy ciąg. Lecz ja zastanawiałem się właśnie, pod jaki paragraf kodeksu karnego można podciągnąć moją sprawę, więc w końcu przysunął arkusz papieru i zaczął pisać.
Kowalow wrócił na swój posterunek. Lejtnant skrzypiał piórem, często i z głośnym stukiem maczał je w kałamarzu. Siedziałem, patrząc bezmyślnie na plakaty wiszące na ścianach i apatycznie rozmyślałem o tym, że gdyby na moim miejscu był, na przykład, Łomonosow, to złapałby dowód i wyskoczyłby przez okno. Bo o co właściwie chodzi? O to, by człowiek sam nie czuł się winien. W takim aspekcie nie jestem winien. Jednakże wina bywa, zdaje się, obiektywna i subiektywna. I fakt pozostaje faktem: wszystkie te siedemdziesiąt cztery jednokopiejkowe miedziaki stanowią z prawnego punktu widzenia rezultat malwersacji dokonanej za pomocą środków technicznych, w którym to charakterze występuje nierozmienna pięciokopiejkówka.
— Niech pan przeczyta i podpisze — powiedział lejtnant.
Przeczytałem. Z protokołu wynikało, że ja, niżej podpisany A. I. Priwałow, wszedłszy niewiadomym mi sposobem w posiadanie obowiązującego modelu nierozmiennej pięciokopiejkówki typu „GOST 718-62”, popełniłem nadużycie; że ja, A. I. Priwałow, stwierdzam, iż czyniłem to wyłącznie w celach naukowego eksperymentu, a nie z chęci zysku; że jestem gotów wyrównać straty, na jakie naraziłem skarb państwa w wysokości jednego rubla pięćdziesięciu pięciu kopiejek; że, na koniec, zgodnie z uchwałą Sołowieckiej Rady Narodowej z dnia dwudziestego drugiego marca 1959 r., oddałem wspomniany model nierozmiennej pięciokopiejkówki dyżurnemu lejtnantowi U. U. Siergijence i otrzymałem w zamian pięć kopiejek w monetach będących w obiegu na terytorium Związku Radzieckiego. Podpisałem.
Lejtnant porównał mój podpis z podpisem w dowodzie, jeszcze raz skrupulatnie przeliczył miedziaki, zadzwonił dokądś w celu ścisłego uzgodnienia ceny irysków oraz szczoteczki do prymusa, wypisał pokwitowanie i wręczył mi je wraz z pięcioma kopiejkami w monetach obiegowych. Zwracając gazety, zapałki, cukierki i szczoteczkę, powiedział:
— A wodę, zgodnie z pańskim zeznaniem, wypił pan. W sumie należy się osiemdziesiąt jeden kopiejek.
Zapłaciłem z gigantyczną ulgą. Lejtnant zwrócił mi dowód przejrzawszy go uważnie po raz nie wiadomo który.
— Może pan odejść — powiedział. — A na przyszłość proszę być ostrożniejszym. Pan na długo w Sołowcu?
— Jutro wyjeżdżam.
— No więc niech pan będzie ostrożniejszy do jutra.
— Och, postaram się — odrzekłem, chowając dowód. I pod wpływem nagłego impulsu spytałem zniżając głos: — Proszę mi powiedzieć, lejtnancie, czy pan nie czuje się dziwnie w tym Sołowcu?
Lejtnant przeglądał już jakieś papiery.
— Jestem tu od dawna — odpowiedział z roztargnieniem. — Przyzwyczaiłem się.
ROZDZIAŁ 5
— A pan, czy wierzy w duchy? — spytał prelegenta jeden ze słuchaczy.
— Oczywiście, że nie — odparł prelegent, po czym z wolna rozpłynął się w powietrzu.
Do późnego wieczora starałem się być nadzwyczaj ostrożny. Wprost z komisariatu udałem się na Łękomorze i natychmiast wlazłem pod samochód. Było piekielnie gorąco. Od zachodu nadciągała groźna czarna chmura. Gdy leżałem pod samochodem paćkając się oliwą, stara, która naraz zrobiła się strasznie słodka i uprzejma, dwukrotnie brała mnie pod włos, żebym ją odwiózł na Łysą Górę. „Podobno, dobrodzieju, dla samochodu najlepiej, jak dużo jeździ — gruchała skrzypiącym basem, zaglądając pod przedni zderzak. — Jak stoi, to podobno się psuje. Ja bym ci zapłaciła, nie bój się…” Nie chciało mi się jechać na Łysą Górę. Po pierwsze, w każdej chwili mogli przybyć moi koledzy. Po drugie, babka w wersji gruchającej była jeszcze bardziej antypatyczna aniżeli w kłótliwej. Poza tym, jak się wyjaśniło, do Łysej Góry było dziewięćdziesiąt wiorst w jedną stronę, a gdy spytałem, czy droga jest dobra, babka oznajmiła mi radośnie, żebym się nie martwił, droga jest gładka, a w razie czego ona sama będzie wyciągać samochód. („Nie zważaj, dobrodzieju, że jestem stara, sił mam jeszcze dużo”). Po pierwszym nieudanym ataku wycofała się chwilowo i poszła do chaty. A wtedy wlazł do mnie pod samochód kot Bazyli. Przez pewien czas obserwował z uwagą moje czynności, a potem przemówił półgłosem, lecz wyraźnie: ,,Nie radzę… mmrau… nie radzę. Zjedzą pana” — i niezwłocznie oddalił się kołysząc ogonem. Musiałem być bardzo ostrożny, toteż gdy babka powtórnie przypuściła szturm, zażądałem od niej pięćdziesiąt rubli, żeby raz skończyć z tą sprawą. Z punktu się odczepiła popatrzywszy na mnie z szacunkiem.
Załatwiłem CP oraz OT, i niezwykłą ostrożnością pojechałem na stacją benzynową, by zaopatrzyć się w paliwo, zjadłem obiad w jadłodajni nr 11 i jeszcze raz zostałem wylegitymowany przez czujnego Kowalowa. Dla spokoju sumienia spytałem go, jaka jest droga na Łysą Górę. Młodziutki sierżant popatrzył na mnie z wielką nieufnością i odpowiedział: „Droga? Co też pan mówi. Tam nie ma żadnej drogi”. Gdy wracałem do domu, lunął rzęsisty deszcz.
Stara wyszła. Kot Bazyli gdzieś zniknął. W studni ktoś śpiewał na dwa głosy, co sprawiało niesamowite wrażenie. Ulewa przeszła niebawem w drobny dokuczliwy deszcz. Zrobiło się ciemno.
Udałem się do mego pokoju i zacząłem od eksperymentu z książką-kameleonem. Coś w niej jednak zastopowało. Może ja popełniałem jakiś błąd, może bruździła pogoda, dość, że jak była, tak pozostała: Ćwiczeniami praktycznymi z zakresu składni i interpunkcji” F. F. Kuźmina, choćbym stawał na głowie. Niepodobna było czytać takiej książki, spróbowałem więc szczęścia z lustrem. Ale lustro odbijało wszystko, co trzeba, i milczało. Wobec tego położyłem się na kanapie.