— Nie kłopoczcie się, panowie — odezwałem się. — Przenocuję w samochodzie, nie pierwszy raz mi się to zdarza.
Równocześnie poczułem straszną chęć przespania się w normalnej pościeli. Już cztery noce spałem w śpiworze.
— Słuchaj! — wpadł na jakąś myśl Garbonos. — Hej — hej! Chatnakumóż!
— Racja! — wykrzyknął Brodaty. — Jazda z nim na Łękomorze!
— Ależ panowie — usiłowałem protestować — przenocuję w wozie.
— Przenocuje pan w mieszkaniu — rzekł Garbonos — we względnie czystej pościeli. Musimy się jakoś zrewanżować…
— Trudno przecież wsunąć panu półrublówkę — dodał Brodaty.
Wjechaliśmy do miasta. Wzdłuż ulicy ciągnęły się solidne stare palisady, wielkie domy z olbrzymich sczerniałych belek o wąskich oknach i rzeźbionych framugach, z drewnianymi kogucikami na dachach. Było też między nimi parę brudnych murowanych budynków z żelaznymi bramami, których wygląd wydobył z mej pamięci dawno zapomniane słowo „hurtownia”. Ulica była prosta, szeroka, nazywała się Prospekt Pokoju. Bliżej śródmieścia zaczęły się pojawiać jednopiętrowe domki z płyt z otwartymi ogródkami.
— Następny zaułek na prawo — powiedział Garbonos.
Włączyłem kierunkowskaz, przyhamowałem i skręciłem w prawo. Uliczka była zarośnięta trawą, ale przed jedną z furtek stał już przytulony do niej nowiutki zaporożec. Tabliczki z numerami domów znajdowały się na bramach, ale cyfry z trudem dawały się odczytać na zardzewiałej blasze. Zaułek nosił przepiękną nazwę: „Ul. Łękomorze”. Był niezbyt szeroki, wciśnięty między masywne stare ogrodzenia, pamiętające chyba jeszcze owe czasy, gdy grasowali tu szwedzcy i norwescy piraci.
— Stop — zawołał Garbonos. Przyhamowałem, a on znów stuknął nosem w lufę. — Teraz zrobimy tak — ciągnął pocierając nos. — Poczeka pan tutaj, a ja pójdę i raz dwa wszystko załatwię.
— Doprawdy nie warto — spróbowałem po raz ostatni.
— Ani słowa. Wołodia, trzymaj go na muszce.
Wysiadł z samochodu i schyliwszy głowę wszedł w niską furtkę. Za niebotycznym szarym ogrodzeniem nie widać było domu. Masywna, jak w parowozowni brama zamknięta na ciężkie zardzewiałe antaby stanowiła zupełny fenomen. Ze zdumieniem czytałem wywieszki. Było ich trzy. Na lewym skrzydle błyszczała lustrzana ciemnoniebieska tabliczka ze srebrnymi literami:
U góry na prawym skrzydle widniała zardzewiała blaszana wywieszka: „Ul. Łękomorze nr 13, N. K. Horynycz”, niżej zaś kawałek dykty z niedbałym odręcznym napisem:
— Jaki KOT? — zapytałem. — Komitet Obrony Terytorialnej? Brodaty zachichotał.
— Niech pan się nie denerwuje — odpowiedział. — Trochę tu u nas zabawnie, ale wszystko będzie w najlepszym porządku.
Wysiadłem z samochodu i zacząłem przecierać przednią szybę. Wtem usłyszałem nad głową jakiś szelest. Podniosłem oczy. Na szczycie bramy sadowił się wygodnie olbrzymi — nigdy takiego nie widziałem — bury, pręgowany kot. Umościwszy się, zwrócił na mnie żółte ślepia z wyrazem sytej obojętności. „Kici-kici” — zawołałem machinalnie. Kot uprzejmie, lecz chłodno rozdziawił zębatą paszczę, wydał ochrypłe gardłowe miauknięcie, po czym odwrócił się i patrzył w głąb podwórza. Za płotem rozległ się głos Garbonosa:
— Bazyli, wybacz, przyjacielu, że cię fatyguję.
Zgrzytnęła antaba. Kot podniósł się i bezszelestnie dał susa w dół. Brama zakołysała się ciężko, przy akompaniamencie okropnych zgrzytów i trzeszczenia lewe skrzydło otworzyło się powoli. Wyjrzała czerwona z natężenia twarz Garbonosa.
— Dobroczyńco! — zawołał. — Proszę, niech pan wjeżdża!
Wsiadłem z powrotem do samochodu i wolniutko wjechałem na obszerne podwórze. W głębi stał dom zbudowany z grubych bierwion, przed domem pysznił się rozłożysty dąb o niesłychanie grubym pniu, z szeroką, gęstą koroną, zasłaniającą cały dach. Od bramy, okrążając dąb, prowadziła ku domowi ścieżka wyłożona kamiennymi płytami. Na prawo był ogród warzywny, na lewo, pośrodku polanki, studnia z kołowrotem, czarna i omszała ze starości.
Ustawiłem samochód z boku, zgasiłem motor i wysiadłem. Brodaty Wołodia też wysiadł, oparł strzelbę o drzwiczki i zaczął rychtować plecak.
— No i jest pan w domu — oznajmił.
Garbonos zamykał trzeszczącą, zgrzytającą bramę, a ja rozglądałem się z pewnym zakłopotaniem, nie wiedząc, co z sobą począć.
— A otóż i gospodyni! — wykrzyknął Brodaty. — Jak szacowne zdrowie, babciu Naino Kijewno?
Gospodyni liczyła sobie chyba ponad setkę lat. Szła ku nam powoli, wspierając się na sękatym kiju i powłócząc nogami w walonkach. Twarz jej miała kolor ciemnobrunatny. Z gęstej sieci zmarszczek wystawał długi nos, zakrzywiony i ostry niby jatagan, oczy były blade i zmatowiałe, jakby zasnute bielmem.
— Jak się masz, wnuczku, jak się masz — wymówiła nadspodziewanie dźwięcznym basem. — A to pewnie ten nowy programista? Witam dobrodzieja, prosimy bardzo!
Skłoniłem się w milczeniu czując, że tak będzie najwłaściwiej. Babka była ubrana w czarną wełnianą suknię i watowany serdak. Głowę jej otulała czarna chustka zawiązana pod brodą, na wierzchu zaś pstrzyła się wesolutka kapronowa apaszka z kolorowymi wizerunkami Atomium oraz różnojęzycznymi napisami: „Wystawa światowa w Brukseli”. Na brodzie i pod nosem starej sterczała rzadka siwa szczecina.
— A więc, Naino Kijewno — Garbonos podszedł do niej, wycierając ręce z rdzy — trzeba naszego nowego pracownika ulokować na dwie noce. Pozwoli pani, że go przedstawię… hm… hm…
— Nie potrzeba — odparła starucha, przyglądając mi się badawczo. — Sama widzę, Aleksander Iwanowicz Priwałow, tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem, płeć męska, Rosjanin, członek Komsomołu, nie brał udziału, nie był, nie ma, a czeka cię, mój diamentowy, daleka droga w rządowej sprawie, a strzec się musisz, mój brylantowy, człowieka rudego, niedobrego, a pozłoć mi rękę, mój rubinowy…
— Uhumm! — chrząknął głośno Garbonos i babka urwała. Zapadło kłopotliwe milczenie.
— Proszę mnie nazywać po prostu Saszą… — wykrztusiłem zawczasu przygotowane zdanie.
— I gdzież ja go położę? — spytała babka.
— W zapasowym, oczywiście… — odpowiedział Garbonos z lekką irytacją.
— A kto będzie za to odpowiadał?