Выбрать главу

— Mogę — odpowiedział zduszony i zakasłał.

— Ciszej — syknął zirytowany.

— Chrypa — wyjaśnił zduszony. — Poranny koklusik palacza… — Znów zakasłał.

— Odejdź stąd — warknął zirytowany.

— Przecież on i tak śpi…

— Co to za jeden? Jakie licho go tu przyniosło?

— Skąd mogę wiedzieć?

— Przykre to… Po prostu fenomenalny pech.

Sąsiedzi znów nie śpią — pomyślałem w półśnie. Zdawało mi się, że jestem w domu. Mam sąsiadów, dwóch braci fizyków, którzy uwielbiają pracę nocną. Około drugiej kończą im się papierosy, a wtedy przyłażą do mego pokoju i zaczynają szperać, zawadzając o meble i klnąc pod nosem.

Chwyciłem poduszkę i cisnąłem w pustkę. Coś spadło z hałasem, po czym nastąpiła głucha cisza.

— Oddajcie poduszkę i jazda stąd — zawołałem. — Papierosy na stole. Dźwięk własnego głosu do reszty wyrwał mnie ze snu. Usiadłem. Żałośnie ujadały psy, stara chrapała groźnie za ścianą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, gdzie się znajduję. W pokoju nie było nikogo. W szarawym półmroku zobaczyłem na podłodze moją poduszkę oraz gałgany, które spadły z wieszaka. Babka urwie mi głowę, pomyślałem zrywając się z kanapy. Podłoga była zimna, stanąłem więc na chodniku. Babka przestała chrapać. Zamarłem. Deski skrzypiały, coś chrzęściło i szurało po kątach. Babka gwizdnęła ogłuszająco i znów zaczęła chrapać. Podniosłem poduszkę i rzuciłem na kanapę. Łachy cuchnęły psami. Wieszak spadł z gwoździa i wisiał przekrzywiony. Poprawiłem go i pozbierałem łachy. Zaledwie powiesiłem ostatni kożuch, wieszak znów się urwał, szurnął po tapecie i zawisł na jednym gwoździu. Chrapanie ucichło nagle, a ja oblałem się zimnym potem. Gdzieś w pobliżu wrzasnął kogut. Łeb ci ukręcę, pomyślałem z nienawiścią. Stara za ścianą zaczęła się kręcić, sprężyny skrzypiały i trzeszczały. Czekałem, stojąc na jednej nodze. Na dworze ktoś powiedział szeptem: „Pora spać, zasiedzieliśmy się dzisiaj”. Głos był młody, kobiecy. „Oj tak, spać” — odezwał się drugi. Usłyszałem przeciągłe ziewnięcie. „Kąpać się nie będziesz?” — „Trochę za zimno. Chodźmy lulu”. Zrobiło się cicho. Babka chrapnęła potężnie, zamruczała coś, a ja ostrożnie stąpając wróciłem na kanapę. Rano wstanę wcześnie i doprowadzę wszystko do ładu…

Położyłem się na prawym boku, naciągnąłem kołdrę na ucho, zamknąłem oczy i nagle poczułem, że absolutnie nie chce mi się spać, natomiast chce mi się jeść. Ładna historia, pomyślałem. Trzeba było natychmiast czymś się zająć i tak też zrobiłem.

Weźmy, na przykład, system dwóch równań całkowych typu równań statystyki gwiezdnej; obie niewiadome funkcje znajdują się pod całką. Rozwiązywać można, oczywiście, tylko liczbowo, powiedzmy, na BESM… Przypomniałem sobie naszą BESM. Pulpit sterowniczy koloru budyniu śmietankowego. Żenią kładzie na nim paczuszkę i powoli ją rozpakowuje. „Co masz dzisiaj?” — „Chleb z serem i kiełbasą. Z polską półwędzoną w plasterkach”. — „E tam, żony ci brakuje! Ja mam kotlety domowe z czosnkiem. I kiszony ogórek”. Nie, dwa ogóreczki… Cztery kotlety i żeby było do pary, cztery twarde kiszone ogóreczki. I cztery kawałki chleba z masłem.

Odrzuciłem kołdrę i usiadłem. A może w samochodzie zostały jakieś resztki? Nie, zjadłem wszystko co do okruszyny. Została tylko książka kucharska dla mamy Walki, mieszkającej w Leżniewie. Jak tam było… Sos pikantny. Pół szklanki octu, dwie cebule… i pieprz. Podaje się do dań mięsnych… O ile sobie przypominam, do małych zrazików. To świństwo — pomyślałem — nie do zwykłych zrazów, lecz do małych zra-zi-ków. Zerwałem się i podbiegłem do okna. Nocne powietrze wyraźnie pachniało małymi zra-zi-ka-mi. Gdzieś z głębi mej podświadomości wypłynęło: „Podawano mu stereotypowe w oberżach dania, jako to: kapuśniak, móżdżek z groszkiem, kiszony ogórek (przełknąłem ślinę) i nieśmiertelny słodki przekładaniec…”. Trzeba się jakoś oderwać, pomyślałem i wziąłem z parapetu książkę. Był to Pochmurny ranek Aleksego Tołstoja. Otworzyłem na chybił trafił. „Machno, gdy mu się złamał nóż do konserw, wyjął z kieszeni scyzoryk z mnóstwem ostrzy, w okładzinie z masy perłowej, i manipulując nim zaczął otwierać puszki z ananasami (masz ci los, pomyślałem), pasztetem strasburskim, z homarami, których silna woń rozeszła się po pokoju”. Odłożyłem książkę i usiadłem na taborecie przy stole. W pokoju zjawił się nagle silny smakowity zapach, zapewne tak pachną homary. Jąłem się zastanawiać, czemu nigdy dotychczas nie kosztowałem homarów. Lub, dajmy na to, ostryg. U Dickensa wszyscy jadają ostrygi, manipulują składanymi nożami, krają grube pajdy chleba, smarują masłem… Zacząłem nerwowo wygładzać serwetę, na której widniały liczne, nie dające się wywabić, plamy. Dużo i smacznie jadano na tej serwecie. Homary i móżdżek z groszkiem. Małe zraziki w pikantnym sosie. A także duże i średnie zrazy. Sapali najedzeni, z ukontentowaniem cmykali przez zęby… Sapać nie miałem po czym, zacząłem więc cmykać.

Widocznie robiłem to zbyt głośno i pożądliwie, za ścianą bowiem skrzypnęło łóżko, rozległ się jakiś hałas, mamrotanie i w drzwiach mego pokoju ukazała się babka. Miała na sobie długą płócienną koszulę, w rękach niosła talerz, wraz z nią wtargnął do pokoju prawdziwy, nie wyimaginowany zapach jadła. Uśmiechała się. Postawiła przede mną talerz i przemówiła słodziutkim basem:

— Posil się, dobrodzieju Aleksandrze Iwanowiczu, poczęstuj się. Czym chata bogata, tym rada…

— Ależ Naino Kijewno — bąknąłem — tyle kłopotu po nocy…

Równocześnie sam nie wiem kiedy palce moje chwyciły widelec z kościanym trzonkiem i zacząłem jeść, a babka stała obok, kiwała głową i dogadywała:

— Jedz, dobrodzieju, jedz na zdróweczko… Wymiotłem talerz do czysta. Były to gorące kartofle z topionym masłem.

— Naino Kijewno — rzekłem z powagą — pani mnie ocaliła od głodowej śmierci.

— Najadłeś się? — spytała z jakąś nieżyczliwą nutką.

— Nieziemsko. Ogromnie dziękuję! Nie potrafi pani wyobrazić sobie…

— A co tu jest do wyobrażania — przerwała już z prawdziwą złością. — Pytam, czy się najadłeś? No to oddaj talerz… Talerz dawaj, słyszysz?!

— Pro… proszę, dziękuję — wykrztusiłem.

— Proszę, proszę… Karmić ich za dziękuję…

— Mogę zapłacić. — Byłem już bliski gniewu.

— Zapłacić, zapłacić… — Szła ku drzwiom. — A jeśli za to w ogóle się nie płaci? I po co było kłamać…

— Jak to kłamać?

— Ano tak! Sam mówiłeś, że nie będziesz cmykać… — Umilkła i zniknęła za drzwiami.

Co to znaczy? — pomyślałem. Jakaś dziwaczna baba… Może zauważyła wieszak? Usłyszałem, jak przewraca się na łóżku skrzypiąc sprężynami, i mruczy ze złością. Potem zaśpiewała cicho na jakąś niesamowitą nutę: „Poturlam się, pokatulam, jak podjem mięsa Iwaszki…”. Od okna wionęło nocnym chłodem. Dreszcz mnie przeszedł. Wstałem, by wrócić na kanapę, i nagle tknęła mnie myśl, że przecież przed pójściem spać zamknąłem drzwi na zasuwę. Zbity z tropu chciałem sprawdzić, czy się nie mylę, lecz zaledwie palce me dotknęły zimnego żelaza, wszystko nagle popłynęło mi przed oczami. Okazało się, że leżę na kanapie z nosem w poduszce i dotykam palcami zimnej bierwionowej ściany.

Przez pewien czas leżałem półprzytomny, zanim doszło do mej świadomości, że gdzieś obok chrapie babka, a w pokoju słychać rozmowę. Ktoś mówił cicho belferskim tonem:

— Słoń jest największym spośród żyjących na świecie zwierząt, Na końcu pyska ma kawał mięsa, który nazywa się trąbą, ponieważ jest długi i na wylot pusty. Słoń może nią poruszać, wyginać na wszystkie sposoby, słowem, zastępuje mu ona rękę…