Выбрать главу

Leżałem brzuchem na parapecie i na wpół zdrętwiały patrzyłem, jak nieszczęsny Bazyli wędruje koło dębu to w prawo, to w lewo, mruczy, chrząka, jęczy z cicha, pobekuje, staje z wysiłku na czterech łapach — słowem, cierpi nieopisane męki. Zakres jego wiedzy był imponujący. Ani jednej bajki, ani jednej pieśni nie znał w całości, najwyżej w połowie, za to repertuar jego składał się z rosyjskich, ukraińskich, zachodniosłowiańskich, niemieckich, angielskich, moim zdaniem nawet japońskich, chińskich i afrykańskich bajek, legend, przypowieści, ballad, pieśni, romanc, przyśpiewek i refrenów. Skleroza doprowadzała go do szaleństwa, kilka razy rzucał się na pień dębu, darł korę pazurami, syczał i parskał, oczy płonęły mu diabelskim ogniem, a puszysty ogon, gruby jak wąż boa, to stawał sztorcem, to skręcał się konwulsyjnie, to znów chłostał go po bokach. Ale jedyną piosenką, którą dośpiewał do końca, był Czyżyk — pyżyk, a jedyną bajką opowiedzianą sensownie Dom, który zbudował Jack, w tłumaczeniu Marszaka, i to zresztą z pewnymi skrótami. Stopniowo — widocznie na skutek zmęczenia — zaczęły dźwięczeć w jego głosie coraz wyraźniejsze kocie akcenty. „A w poli, w poli — śpiewał — samiuśki pług chode, a… mrnra-u… a…mm-ra-a-u!… a za tym pługiem sam… mi-i-a-u-au!… sam Pan Bóg chode… czy brodę?…” Wreszcie, już u kresu sił, siadł na ogonie i przez jakiś czas siedział tak z opuszczoną głową. Potem cicho i żałośnie miauknął, wziął gęśle pod pachę i powoli na trzech łapach odszedł kuśtykając po rosistej trawie.

Zsunąłem się z parapetu i niechcący zrzuciłem książkę. Pamiętałem doskonale, że ostatnim razem tytuł jej brzmiał: Twórczość psychicznie chorych, byłem więc pewny, że na podłogę spadła ta właśnie książka. Tymczasem podniosłem i położyłem na parapecie nakrywanie przestępstw A. Svensona i O. Wendla. Otworzyłem ją, tępym wzrokiem przebiegłem na chybił trafił kilka akapitów i nagle wydało mi się, że na dębie dynda wisielec. Podniosłem bojaźliwie oczy. Z dolnej gałęzi dębu zwisał mokry, srebrzystozielony ogon rekina. Kołysał się ciężko w podmuchach porannego wiatru.

Odskoczyłem gwałtownie, uderzając tyłem głowy o coś twardego. Rozległ się głośny dzwonek telefonu. Rozejrzałem się. Leżałem w poprzek kanapy, kołdra zsunęła się na podłogę, w okno skroś listowie dębu biło poranne słońce.

ROZDZIAŁ 3

Przyszło mi do głowy, że normalny wywiad z diabłem lub czarownikiem można by z powodzeniem zastąpić zręcznie dobranymi tezami naukowymi.

H. G. Wells

Telefon dzwonił. Przetarłem oczy, spojrzałem w okno (dąb stał na swoim miejscu), spojrzałem na wieszak (wieszak też wisiał na swoim miejscu). Telefon dzwonił. Za ścianą w pokoju babki było cicho. Wstałem z kanapy, otworzyłem drzwi (zasuwa znajdowała się na swoim miejscu) i wyszedłem do przedpokoju. Telefon dzwonił. Stał na półce nad wielką stągwią — bardzo nowoczesny aparat z białego plastyku, takie aparaty widziałem tylko w kinie oraz w gabinecie naszego dyrektora. Podniosłem słuchawkę.

— Halo…

— Kto mówi? — zapytał metaliczny głos kobiecy.

— A o kogo pani chodzi?

— Czy to Chatnakurnóż?

— Co?

— Pytam, czy to chatka na kurzych nóżkach, tak czy nie? Kto mówi?

— Tak. Chatka. O kogo pani chodzi?

— Do diabła — rzekł głos kobiecy. — Proszę przyjąć telefonogram.

— Proszę bardzo.

— Niech pan pisze.

— Chwileczkę. Wezmę tylko ołówek i papier.

— Do diabła — zabrzmiało znów w słuchawce. Przyniosłem notes i automatyczny ołówek.

— Słucham panią.

— Telefonogram numer dwieście sześć. Obywatelka Naina Kijewna Horynycz…

— Nie tak prędko… Kijewna… Co dalej?

— „Niniejszym… prosimy… o przybycie w dniu dzisiejszym… dwudziestego siódmego lipca… bieżącego roku… o północy… na doroczny zlot republikański…” Napisał pan?

— Tak.

— „Pierwsze spotkanie… odbędzie się… na Łysej Górze. Stroje wieczorowe. Środki lokomocji… na własny koszt. Podpis… szef kancelarii… Cha… Em… Wij”.

— Kto?

— Wij! Cha Em Wij.

— Nie rozumiem.

— Wij! Chronos Monadowicz! Nie zna pan szefa kancelarii?

— Nie znam — powiedziałem. — Niech pani przeliteruje.

— Do diabła! Dobrze, literuję: Wilkołak, Inkub, Jaga… Napisał pan?

— Chyba tak. Wyszło Wij.

— Jak?

— Wij!

— Ma pan polipy w nosie? Nic nie rozumiem.

— Władimir! Iwan! Jurij!

— Dobrze. Niech pan przeczyta telefonogram. Przeczytałem.

— Zgadza się. Nadała Onuczkina. Kto przyjął?

— Priwałow.

— Jak się masz, Priwałow! Od kiedy służysz?

— Pieski służą — powiedziałem ze złością. — Ja pracuję.

— No dobrze, pracuj. Spotkamy się na zlocie.

Rozległ się sygnał. Położyłem słuchawkę i wróciłem do pokoju. Ranek był chłodny, zrobiłem szybko kilka ćwiczeń gimnastycznych i ubrałem się. Cała ta historia wydała mi się nadzwyczaj ciekawa. Telefonogram dziwnie kojarzył się w mej świadomości z nocnymi przygodami, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Zresztą to i owo już mi zaczynało świtać w głowie i moja wyobraźnia była pobudzona.

Wszystko, czego stałem się tu mimowolnym świadkiem, nie było dla mnie zupełnie nowe, czytałem gdzieś o podobnych wypadkach i przypomniałem sobie, że zachowanie ludzi znajdujących się w analogicznej sytuacji zawsze wydawało mi się nieprawdopodobnie, denerwująco głupie. Zamiast w pełni wykorzystać pasjonujące perspektywy, jakie stworzył przed nimi szczęśliwy traf, tchórzyli, usiłowali za wszelką cenę wrócić do powszedniości. Pewien bohater nawet zaklinał czytelników, by trzymali się jak najdalej od zasłony, oddzielającej nasz świat od Niewiadomego, strasząc ich psychicznymi i fizycznymi urazami. Nie znałem jeszcze dalszego rozwoju wypadków, lecz byłem już gotów z entuzjazmem rzucić się w ich wir.

Błądząc po pokoju w poszukiwaniu jakiegoś czerpaka albo kubka, snułem swoje rozważania. Ci tchórzliwi ludzie — myślałem — są podobni do niektórych uczonych eksperymentatorów, bardzo upartych, bardzo pracowitych, lecz absolutnie pozbawionych wyobraźni i dlatego nadto ostrożnych. Gdy otrzymają wynik niebanalny, cofają się zaskoczeni, skwapliwie wyjaśniając go błędami eksperymentu i de facto uciekają przed nowym, ponieważ nazbyt zżyli się ze starym, wygodnie mieszczącym się w ramach autorytatywnej teorii. Obmyśliłem już pewne eksperymenty z książką — kameleonem (leżała jak przedtem na parapecie i teraz był to Ostatni wygnaniec Aldridge’a), z gadającym lustrem i cmykaniem. Miałem kilka pytań do kota Bazylego, a i rusałka mieszkająca na dębie przedstawiała się nader interesująco, aczkolwiek chwilami zdawało mi się, że to chyba był sen. Nie mam nic przeciwko rusałkom, lecz nie wyobrażam sobie, jak mogłyby łazić po drzewach… choć, z drugiej strony, łuska?

Znalazłem czerpak na stągwi pod telefonem, ale stągiew była pusta, udałem się więc do studni. Słońce wzniosło się już dość wysoko. Słychać było gdzieś klaksony samochodów, gwizdek milicjanta, w górze z potężnym warkotem przepłynął helikopter. Podszedłem do studni i ujrzawszy blaszany pognieciony cebrzyk na łańcuchu, zacząłem obracać kołowrót. Cebrzyk, postukując o ściany, zanurzał się w czarną głębię. Plusnęło, łańcuch się naprężył. Kręciłem korbą i patrzyłem na mego moskwicza. Samochód miał wygląd skapcaniały, był zakurzony, przednia szyba zachlapana szczątkami rozbitych muszek i komarów. Trzeba dolać wody do chłodnicy — pomyślałem. I w ogóle…