Wziąłem kopiasty talerz smażonej ryby, trzy szklanki herbaty i trzy kanapki z bałykiem, zapłaciłem garścią miedziaków babki („Chyba stał pod cerkwią…” — mruknęła bufetowa), ulokowałem się w zacisznym kąciku i zabrałem się do jedzenia, obserwując z przyjemnością tych ludzi o zachrypniętych przepalonych głosach. Miło było patrzeć, jacy są ogorzali, muskularni, jakie mają niezależne miny oblatanych wyjadaczy, jak ze smakiem jedzą, ze smakiem palą, ze smakiem opowiadają. Do ostatniej kropli wycisnęli czas odpoczynku przed długimi godzinami nudnej, wyboistej drogi, rozpalonym zaduchem kabiny, kurzem i słońcem. Gdybym nie był programistą, zostałbym ponad wszelką wątpliwość szoferem, ale prowadziłbym wtedy nie jakąś zakichaną osobówkę ani nawet autobus, lecz jakiegoś ciężarowego potwora, żeby do szoferki włazić po drabinie, a koło zmieniać z pomocą niedużego podnośnika.
Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj młodzi ludzie nie wyglądający na szoferów, dlatego początkowo nie zwróciłem na nich uwagi. Tak samo, zresztą, jak oni na mnie. Ale gdy kończyłem drugą szklankę herbaty, doleciało mnie słowo „kanapa”. Następnie któryś z nich powiedział: „Nie rozumiem wobec tego, po co Chatnakurnóż w ogóle istnieje…”, a ja nadstawiłem ucha. Niestety, rozmawiali cicho, w dodatku siedziałem odwrócony do nich plecami, więc źle było słychać. Niemniej głosy wydały mi się znajome: „… żadnych tez… tylko kanapa…”, „takiemu kudłatemu?”, „…kanapa… szesnasty stopień…”, „przy transgresji tylko czternaście rzędów…”, „…łatwiej modelować translator…”, „…no to co, że się śmieją! …”,„…podaruję w prezencie brzytwę…”, „nie możemy bez kanapy…”. W tym momencie jeden zakasłał i to w sposób tak znajomy, że od razu przypomniała mi się dzisiejsza noc. Obejrzałem się, lecz oni szli już do wyjścia — dwaj świetnie zbudowani młodzieńcy o spadzistych ramionach i prezencji sportowców. Chwilę obserwowałem ich jeszcze przez okno, przeszli plac, okrążyli skwer i skryli się za tablicami. Dopiłem herbatę, zjadłem kanapki i również wyszedłem. Patrzcie, państwo, kanapa im nie daje spokoju — myślałem. Rusałka ich nie ciekawi. Mówiący kot też nie. A bez kanapy, proszę, ani rusz… Spróbowałem przypomnieć sobie, jaka właściwie jest ta moja kanapa, ale nic szczególnego nie zapamiętałem. Kanapa jak każda inna. Ładna. Wygodna. Tyle że śni się na niej dziwna rzeczywistość.
Dobrze byłoby wrócić teraz do domu i zająć się dogłębnie tymi kanapowymi sprawami. Poeksperymentować z książką-kameleonem, pogadać od serca z kotem Bazylim i popatrzeć, czy w chatce na kurzych nóżkach nie znajdzie się jeszcze coś interesującego. Ale w domu czekał na mnie mój moskwicz oraz konieczność dokonania zarówno CP jak i OT. CP to jeszcze pół biedy, ostatecznie to tylko Codzienna Pielęgnacja, trzepanie dywaników, mycie karoserii strumieniem wody z węża, które to mycie można w razie potrzeby zastąpić polewaniem z ogrodowej konewki lub wiadra. Ale OT… Człowiek schludny ze strachem myśli podczas upału o OT. Albowiem OT to nic innego, jak Obsługa Techniczna, polegająca na tym, że leżę pod samochodem ze smarownicą w rękach i stopniowo przenoszę jej zawartość do olejarek kapturkowych i zarazem na moją osobę. Pod samochodem jest wściekle gorąco i duszno, spód pokryty grubą warstwą zaschniętego błota… Krótko mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty iść do domu.
ROZDZIAŁ 4
Kto pozwolił sobie na ten diabelski żart? Pochwycić go i zerwać mu maskę z twarzy, abyśmy wiedzieli, kogo jutro powiesimy na murach fortecznych!
Kupiłem przedwczorajszą „Prawdę”, napiłem się wody mineralnej i usiadłem na ławce w cieniu Tablicy Honorowej. Była godzina jedenasta. Uważnie przejrzałem gazetę. Na tej czynności zeszło mi siedem minut. Przeczytałem więc artykuł o hydroponii, felieton o łapownikach z Kańska oraz długi list do redakcji od robotników zakładów chemicznych. Zajęło mi to raptem dwadzieścia dwie minuty. Może by pójść do kina? „Kozarę” widziałem już raz w kinie i raz w telewizji. Postanowiłem napić się wody, złożyłem gazetę i wstałem. Z miedziaków babki pozostał mi w kieszeni tylko piątak. Przepiję go — pomyślałem i poprosiłem o szklankę wody z sokiem. Za kopiejkę, którą mi wydano, kupiłem w sąsiednim kiosku pudełko zapałek. Nie miałem już nic więcej do roboty w centrum miasta. Ruszyłem więc przed siebie, skręciwszy w niezbyt szeroką ulicę pomiędzy sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.
Przechodniów prawie tu nie było. Wyminęła mnie duża zakurzona ciężarówka z hurkoczącą przyczepą. Szofer, wysunąwszy przez okno łokieć i głowę, patrzył ze znudzoną miną na brukowaną kocimi łbami jezdnię. Ulica, opadając w dół, ostro skręcała w prawo, na zakręcie przy chodniku wystawała z ziemi lufa starej armaty, wylot był zapchany piaskiem i niedopałkami papierosów. Niebawem ulica kończyła się u nadrzecznej skarpy. Posiedziałem trochę na skarpie, napawając się pięknym widokiem, a później przeszedłem na drugą stronę ulicy i powędrowałem z powrotem.
Ciekawe, gdzie podziała się ciężarówka? — pomyślałem nagle. Skarpa nie miała zjazdu. Zacząłem się rozglądać, szukając jakiejś bramy, i niespodziewanie odkryłem nieduży, ale bardzo dziwny budynek wtłoczony między dwie ponure murowane hurtownie. Okna na parterze były zabezpieczone żelaznymi sztabami i do połowy zamazane kredą. Drzwi budynek ten w ogóle nie miał. To się od razu rzucało w oczy, ponieważ tabliczka, którą zazwyczaj umieszcza się w bramie lub przy wejściu, tu wisiała między dwoma oknami. Na tabliczce widniał napis: „AM ZSRR INBADCZAM”. Cofnąłem się na środek ulicy — tak, parter i piętro po dziesięć okien i ani jednych drzwi. Aż prawej i z lewej strony ściśle przylegające do budynku hurtownie. INBADCZAM — zastanawiałem się. Instytut badań… CZAM? Czego? Czarnych Asocjacji Melanezji? Częstotliwości Aberracji Myślowych? Chatka na kurzych nóżkach to zapewne muzeum tego INBADCZAM-u. Moi towarzysze podróży też są prawdopodobnie stąd. I tamci, których widziałem w herbaciarni… Z dachu zerwało się stado wron i kracząc zaczęło krążyć nad ulicą. Zawróciłem w kierunku placu.
Wszyscy jesteśmy naiwnymi materialistami — myślałem. — I wszyscy racjonalistami. Chcemy, by każde zjawisko zostało niezwłocznie wyjaśnione w sposób racjonalistyczny, to znaczy sprowadzone do garstki znanych już faktów. Nie ma w tym ani za grosz dialektyki. Nikomu do głowy nie przychodzi, że między znanymi faktami a jakimś nowym zjawiskiem może istnieć ocean Niewiadomego, i z miejsca uznajemy owo zjawisko za nadprzyrodzone, a zatem niemożliwe. Jakby, dajmy na to, mistrz Monteskiusz przyjął wiadomość o przywróceniu do życia człowieka zmarłego i to po upływie czterdziestu pięciu minut od zarejestrowanego zaniku akcji serca? Na pewno skoczyłby do oczu. Poszedłby, że tak powiem, na noże. Nazwałby to obskurantyzmem i zabobonem. O ile by w ogóle nie zlekceważył takiej wiadomości. Ale gdyby zdarzyło się to na jego oczach, znalazłby siew sytuacji nadzwyczaj kłopotliwej. Prawie tak, jak ja obecnie, z tym jednak, że ja jestem bardziej otrzaskany. A on musiałby albo uznać to zmartwychwstanie za szachrajstwo, albo negować własne odczucia, albo w najgorszym razie wyprzeć się materializmu. Raczej jednak uznałby za szachrajstwo. Niemniej do końca życia wspomnienie tej zręcznej sztuczki jątrzyłoby jego myśl na podobieństwo źdźbła w oku… My natomiast jesteśmy dziećmi innej epoki. Widzieliśmy już niejedno — żywą głowę psa przyszytą do karku drugiego żywego psa, sztuczną nerkę wielkości szary, martwą metalową rękę sterowaną przez żywe nerwy, a także ludzi, którzy mogą rzucić od niechcenia: „Ach, to było już po tym, jak umarłem po raz pierwszy…”. Tak, tak, w naszych czasach Monteskiusz niewiele miałby szans na pozostanie materialistą. A my jesteśmy materialistami i dobrze! Niekiedy bywa co prawda trudno — gdy przypadkowy wiatr przynosi do nas przez ocean Niewiadomego fantastyczne płatki z nie przejrzanych lądów Tajemnicy. Najczęściej zdarza się to wówczas, gdy człowiek znajduje nie to, czego szuka. Tylko patrzeć, jak w muzeach zoologicznych pojawią się dziwne zwierzęta, pierwsze zwierzęta z Marsa lub z Wenus. Oczywiście, że będziemy wytrzeszczać oczy i klepać się po biodrach ze zdumienia, ale przecież już od dawna na nie czekamy, jesteśmy świetnie do tego faktu przygotowani. O wiele większe zdumienie i rozczarowanie przeżylibyśmy, gdyby zwierzęta te nie istniały lub gdyby okazały się podobne do naszych kotów i psów. Nauka, w którą wierzymy (częstokroć ślepo), z reguły na długo przedtem przygotowuje nas do przyszłych cudów, a szok psychologiczny wywołuje w was jedynie zetknięcie się z czymś nieprzewidzianym — z jakąś dziurą w czwarty wymiar, z radiobiologią albo żywą planetą… Albo, powiedzmy, z chatką na kurzych nóżkach… A jednak rację miał garbonosy Roman — u nich jest bardzo, ale to bardzo interesująco…