Hamish Alexander zacisnął zęby, widząc powyginany pancerz burtowy. W wielu miejscach wielowarstwowy kompozyt o wielkiej wytrzymałości był stopiony, w innych wręcz widać było, jak spłynął i zastygł w nieregularnych zaciekach. O takich drobiazgach jak osmolenia w ogóle nie warto było wspominać. Liczba ziejących dziur w miejscach, gdzie winny znajdować się działa, wyrzutnie rakiet czy stanowiska obrony antyrakietowej, świadczyła dobitnie, że z uzbrojenia burtowego zostało niewiele. Podobnie jak z generatorów osłony burtowej, choć tego akurat widać nie było, natomiast przy takich zniszczeniach nie mogło być inaczej.
Omal nie potrząsnął głową — to, co widział, było typowe dla Honor, która nigdy nie wróciła z patrolu bojowego nieuszkodzonym okrętem. Pojęcia nie miał, co powodowało, że tak było, ale wiedział, że nie jest to właściwy moment do podobnych rozważań. Uśmiechnął się krzywo i odruchowo spojrzał na chronometr — jeszcze siedem godzin i dwadzieścia trzy minuty standardowe temu był przekonany — jak wszyscy w Sojuszu — że Honor Harrington została powieszona. Ba, widział nagranie z jej egzekucji!
Nadal wstrząsał się na to wspomnienie. Niczego nie okazał, ale na wszelki wypadek skupił się na innym obrazie — widzianym siedem i pół godziny temu na ekranie łącznościowym fotela. Obrazie na wpół martwej twarzy, której nie spodziewał się już nigdy ujrzeć.
Odetchnął głęboko, próbując zignorować kłębiące mu się w głowie niezliczone pytania, na które nie znał odpowiedzi. Podstawowe brzmiało: jakim cudem przeżyła. Było to tak nieprawdopodobne, że gdy tylko wieść o tym się rozniesie, wszyscy dziennikarze Królestwa i prawdopodobnie połowa ich kumpli z Ligi Solarnej zaczną na nią regularnie polować. Będą pytać, prosić, błagać, przekupywać i grozić każdemu, komu tylko się da, byle tylko poznać szczegóły. Jednak w tej chwili dla niego mniej ważne było jak, a ważniejsze to, że przeżyła.
I to nie tylko dlatego, że była jednym z najlepszych oficerów Królewskiej Marynarki i że jej wyczyn oznaczał ni mniej, ni więcej, tylko zwycięstwo w wojnie propagandowej z Ludową Republiką.
Poczuł lekkie drgnięcie pinasy, gdy złapały ją promienie ściągające krążownika, i wziął się w garść. Ostatnim razem spieprzył sprawę — jakoś okazał to, co czuje do kobiety, która przez wiele lat była jedynie jego protegowaną i wybitnym oficerem, i choć nadal nie miał pojęcia, jak się zorientowała, ani myślał tego powtórzyć. Tamta wpadka zaowocowała jej wcześniejszym powrotem do aktywnej służby i trafieniem w pułapkę Ludowej Marynarki. Dla niego zaś oznaczała też dwa lata życia ze świadomością, że to przez niego zginęła.
Świadomość ta w pewien sposób ułatwiła mu zdanie sobie ostatecznie sprawy z tego, co do niej czuł… co naturalnie niezwykle komplikowało, sprawy teraz, gdy okazało się, że Honor żyje. Bo raz, że była o połowę młodsza od niego, dwa, że nie wykazała żadnego romantycznego zainteresowania jego osobą, a trzy, on miał żonę, którą głęboko kochał, mimo iż od prawie pięćdziesięciu lat standardowych była przykuta do inwalidzkiego wózka. Żaden człowiek mający choćby krztynę honoru w takich warunkach nie pokochałby innej, a jemu to właśnie się przytrafiło. I w końcu zdał sobie z tego w pełni sprawę, choć za późno. Przynajmniej tak sądził do niedawna.
Autoironicznie przyznawał, że napadu uczciwości dostał dopiero wtedy, gdy dowiedział się, że sytuacja stała się „bezpieczna”, Honor bowiem zginęła. Niemniej w końcu zdobył się na szczerość, choćby tylko wobec samego siebie.
Pinasa zakończyła cumowanie z lekkim wstrząsem, a admirał Hamish Alexander złożył sobie solenną obietnicę, że Honor nie dowie się o jego uczuciach. Nie zasłużyła sobie na to, żeby stawiał ją w niezręcznej sytuacji. I za nic nie mogła dowiedzieć się, że nadal ją kocha.
Wstał i uśmiechnął się, patrząc na swoje odbicie w oknie z armoplastu. Uśmiech wyglądał zupełnie naturalnie… Kiwnął swemu odbiciu głową i odwrócił się ku śluzie, prostując równocześnie ramiona.
Nad wylotem korytarza rozbłysło zielone światło oznaczające pełną hermetyczność połączenia z pinasą i Honor kolejny raz uświadomiła sobie, jak posiadanie tylko jednej ręki utrudnia życie. Tak złączyłaby dłonie na plecach, a teraz mogła jedynie tę jedną opuścić wzdłuż ciała. Dała znak majorowi Chezno, najstarszemu rangą oficerowi Marines na pokładzie. Ten kiwnął głową i zrobił w tył zwrot ku podkomendnym stojącym obok warty trapowej.
— Baaaczność! — warknął. — Preezentuj broń!
Byli jeńcy wykonali rozkaz z precyzją godną kompanii honorowej.
Bez wątpienia sporo osób uznałoby za absurd, iż ludzie żyjący w takiej ciasnocie tracili czas na musztrę, zwłaszcza wiedząc, że zaraz po przybyciu do celu podróży przestaną stanowić zwartą formację, jednak ani dla nich, ani dla Honor Harrington nie było to absurdem. Była to swoista deklaracja. Oznajmienie wszystkim, że nie są jedynie grupą uciekinierów z niewoli, ale oddziałem wojskowym, który wywalczył sobie wolność i wyrąbał drogę do domu, przezwyciężając każdy opór, jaki napotkał.
Warta trapowa wyprężyła się przy wtórze świstu trapowego, gdy w wylocie korytarza pojawiła się pierwsza postać. A Honor wzięła kolejny głęboki wdech. Zgodnie z tradycją Royal Manticoran Navy pierwszy opuszczał prom czy pinasę najstarszy stopniem, toteż wiedziała, kogo zobaczy, nim jeszcze ujrzała wysoką i barczystą postać w czarno-złotym uniformie admirała RMN.
Świst trapowy wygrywany na tradycyjnych, a nie elektronicznych gwizdkach bosmańskich rozległ się, gdy tylko gość stanął na pokładzie i zasalutował pierwszemu oficerowi krążownika liniowego dowodzącemu wartą trapową. Pomimo sześćdziesięciu standardowych lat służby admirał White Haven nie był w stanie ukryć zdumienia i patrząc na jego minę, Honor z trudem stłumiła złośliwy uśmieszek. Celowo nie powiedziała, kto jest jej zastępcą, podczas rozmowy radiowej. Zasłużył sobie na niespodzianki, toteż pierwsza właśnie go spotkała — ostatnią bowiem rzeczą, jakiej mógł się spodziewać, było to, że na pokładzie dowodzonego przez nią okrętu powita go oficer w galowym uniformie Ludowej Marynarki.
Hamish Alexander ze sporym wysiłkiem przybrał ponownie obojętny wyraz twarzy. Wiedział, że okazał zdumienie, ale był w pełni usprawiedliwiony — w końcu przybył na okręt jeńców zbiegłych z niewoli Ludowej Republiki, więc widok oficera w mundurze Ludowej Marynarki miał prawo go zaskoczyć.
A potem omal nie opadła mu szczęka, gdy przesunął wzrokiem po warcie trapowej i zauważył różnorodność mundurów jej członków, tworzących wręcz optyczną kakofonię. Przez moment oszołomienie tęczą barw sprawiło, że nie zrozumiał, co widzi. Gdy to w końcu doń dotarło, odruchowo kiwnął głową z aprobatą.
Jeńcy najwyraźniej mieli dostęp do szwalni i zrobili z niej dobry użytek. Nie wszystkie uniformy był w stanie rozpoznać, jako że niektóre należały do sił zbrojnych nie istniejących od pół wieku standardowego. Większość tych oddziałów uległa po zaciętym oporze, a wszystkie stały się ofiarami Ludowej Republiki. Ci, którzy obecnie nosili te mundury, mieli do tego pełne prawo. Równocześnie był to sposób okazania dumy i woli walki. I to, że stworzyli chaotycznie pstrokaty obraz, było w tym wypadku bez znaczenia. A poza tym podejrzewał, że zwrócenie im na to uwagi nie byłoby najrozsądniejszym posunięciem.
Świst trapowy umilkł, przybysz oderwał dłoń od beretu i powiedział: