— Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.
— Pozwolenia udzielam, admirale White Haven — odparł oficer Ludowej Marynarki i cofnął się o krok z szerokim zapraszającym gestem.
— Dziękuję, komandorze — odparł uprzejmie White Haven, ale dla wszystkich było jasne, że zrobił to automatycznie.
Cała jego uwaga skupiona była bowiem na wysokiej, jednorękiej kobiecie stojącej nieco za wartą trapową. I choć nikt nie znał jego uczuć, wszyscy doskonale rozumieli zachowanie — Łazarz też w swoim czasie wzbudzał sensację.
Dla Hamisha Alexandra Honor wyglądała równocześnie strasznie i cudownie. I pierwszy raz był naprawdę wdzięczny losowi, że miała na sobie mundur graysoński, w Marynarce Graysona Honor była bowiem drugim co do stanowiska oficerem, a więc miała wyższą rangę niż on sam w RMN. A więc nie będzie musiał manewrować rozpaczliwie jako pełny admirał rozmawiający ze zwykłym komodorem. Mundur ten na dodatek leżał na niej zaskakująco dobrze — ale to zauważył niejako mimochodem, bo jego wzrok przykuwał pusty rękaw i sparaliżowana lewa strona twarzy z nieruchomym okiem. Znów poczuł falę furii — ubecy nie zdołali wprawdzie jej zabić, ale widać było, że nie dlatego, iż nie próbowali.
Co przytrafiło jej się kolejny raz.
Najwyższy czas, żeby przestała się tak zachowywać, bo nawet najwięksi szczęściarze nie są w stanie bez końca balansować na ostrzu noża. Nawet nie próbował jej tego powiedzieć, bo nie wywarłoby to najmniejszego skutku. Gdyby sam był na jej miejscu, też nie słuchałby takich rad. Jego sytuacja była inna — dowodził eskadrami, zespołami wydzielonymi i flotami o nieprzerwanym paśmie zwycięstw. Jednostki pod jego rozkazami były wielokrotnie niszczone, a prawie każdy okręt flagowy został poważnie uszkodzony. Co najmniej dwa razy ledwie wywinął się śmierci, ale przez cały ten czas nie został nawet draśnięty. I nigdy nie musiał walczyć z nikim wręcz czy przy użyciu pulsera. On toczył walki przy użyciu głowic laserowych i graserów i miał świadomość, że podkomendni ufali mu i szanowali go, ale nie był dla nich idolem czy wzorem do naśladowania.
A ona dla swoich podwładnych była idolem. Pismacy i reszta dziennikarskich szumowin raz trafili w sedno, nazywając ją Salamandrą. Rzeczywiście, zawsze była w samym sercu ognia walki. Dowodziła okrętami, eskadrami i flotami i mimo że była niezwykle młoda jak na admirała, miała w sobie to coś, tę magię powodującą, że jej załogi szły za nią bez cienia wahania.
W przeciwieństwie do niego ona zabijała wrogów również z bliska i z całą pewnością w takim właśnie starciu straciła ramię. Szczegóły pozna wkrótce i na pewno będzie to relacja z kolejnego wariactwa, które nikomu innemu by się nie udało. Określenie „wariactwo” było, obiektywnie oceniając, nie na miejscu — wiedział, że nie szukała śmierci i nie podejmowała ryzyka dla samego ryzyka, choć tak ją część ludzi oceniała. Po prostu…
W tym momencie zdał sobie sprawę, że stoi i gapi się na nią zdecydowanie za długo. Zmusił się do uśmiechu i wyciągnął na powitanie dłoń.
— Witamy w domu, lady Harrington — powiedział, czując ostrożny, ale zdecydowany uścisk jej szczupłych palców.
— Witamy w domu, lady Harrington.
Ściskała jego dłoń, a sens jego słów ledwie do niej dotarł, gdyż skupiła się na jego głosie: głębokim i melodyjnym tak jak pamiętała, ale znacznie bardziej ekspresyjnym. A odbierała go tak dlatego, że pierwszy raz słyszała go na tak wielu poziomach, gdyż jej wrażliwość na emocje innych znów wzrosła. Już wcześniej to podejrzewała, teraz miała pewność. Chyba że wzrosła tylko wrażliwość na jego emocje, co byłoby znacznie bardziej niepokojące… W tym momencie najważniejsze było, że nie tylko słyszała jego słowa, głos, rozumiała to, co mówiło jego ciało i oczy, ale wiedziała też, czego nie mówi i jak bardzo stara się, by niczym się nie zdradzić.
A mógłby to wrzeszczeć, bo tak wyraźnie to czuła, i przez moment omal nie poddała się jego radości i ochocie wzięcia jej w ramiona, których śladu nie było w jego zachowaniu.
Na szczęście w następnym momencie, wraz ze świadomością, że to się nigdy nie zdarzy, przyszło opamiętanie.
W sumie było gorzej, niż się obawiała — wiedziała bowiem, że nie zdołała się pozbyć uczucia do niego, mimo że minęło tyle czasu, a teraz przekonała się, że on również nie był w stanie tego zrobić. I że nigdy się do tego nie przyzna.
Wszystko we wszechświecie ma swoją cenę. Dwa lata temu uświadomiła sobie, że to właśnie jest cena, jaką musi zapłacić za więź z Nimitzem. Nie wiedziała tylko, że ona wzrośnie. Ale równocześnie miała pewność, że ich więź tak się rozwinęła, że warto było tę cenę zapłacić…
Wiedziała też, że podobnie jak Hamish Alexander nigdy nie powie jej, że ją kocha, tak i ona nigdy tego nie zrobi… Tylko nie potrafiła stwierdzić, czy to, że zawsze będzie miała świadomość, co on chciałby powiedzieć, było błogosławieństwem, czy przekleństwem.
— Dziękuję, milordzie — usłyszała własny głos, jak zwykle opanowany i jedynie lekko zniekształcony przez paraliż lewej strony twarzy. — Dobrze jest wrócić do domu.
Rozdział II
W przeciwieństwie do wszystkich innych wracająca pinasa admirała White Haven była prawie pusta, gdyż oprócz niego i jego porucznika flagowego Robardsa na jej pokładzie znajdowali się wyłącznie: Honor, Andrew LaFollet, Warner Caslet, Carson Clinkscales, Solomon Marchant, Jasper Mayhew, Scotty Tremaine i Horace Harkness. Powinien też być Alistair McKeon, ale pozostał z Jesusem Ramirezem, by pomóc mu zorganizować transfer ludzi na planetę.
Honor zresztą była przekonana, że sama powinna się tym zająć, ale White Haven nalegał, co prawda w nienagannie uprzejmy sposób, twierdząc, że znacznie ważniejsze jest jak najszybsze dostarczenie jej do najwyższego dowództwa, gdzie miała zdać relację z wszystkiego, co się wydarzyło. McKeon przyznał mu całkowitą rację i w ten sposób sprawa została przesądzona. I dlatego pozostał na pokładzie wraz z innymi, którzy dostali się do niewoli w systemie Adler i towarzyszyli jej przez cały czas, a na pokładzie pinasy znaleźli się tylko wybrani.
Siedzący naturalnie o kilka rzędów z tyłu, jak nakazywała tradycja.
Na szczęście Honor odkryła, że w miarę upływu czasu intensywność emocji Hamisha Alexandra, które odbierała, słabnie. Pozostał jakby ich pogłos, zupełnie zrozumiały, ale stanowiący jedynie tło, pozwalające spokojnie myśleć. A być może z czasem nauczy się go ignorować… jeżeli będzie to sobie wystarczająco często powtarzać, by uwierzyć we własne kłamstwo.
— Jestem pewien, że dopiero po paru miesiącach zdołamy poznać wszystkie szczegóły, milady — powiedział White Haven, przerywając jej rozmyślania. — Jest jednakże parę spraw, które chciałbym wyjaśnić jak najszybciej i o które po prostu muszę panią spytać.
— Jak na przykład?
— Co, do diabła, oznacza skrót „ENS”?
— Przepraszam, że co? — zdumiała się Honor, przekrzywiając głowę.
— Rozumiem, że nie mogła pani użyć określenia HMS, działając jako admirał Marynarki Graysona, a nie oficer RMN. Ale logiczne byłoby uznać wszystkie zdobyte jednostki za graysońskie i stosownie je nazwać. Nie postąpiła pani w ten sposób z jakiegoś powodu i przyznam się szczerze, że zachodzę w głowę dlaczego. Ten skrót kojarzy mi się tylko z Flotą Erewhon, ale to zupełnie nie pasuje do niczego.
— A, to — Honor uśmiechnęła się krzywo. — To był pomysł komodora Ramireza.
— Tego zwalistego oficera z San Martin? — upewnił się White Haven, próbujący od razu przypasowywać właściwe nazwiska do nowo poznanych.