— To Meduza! — oznajmiła.
— W pewnym sensie — zgodził się Wbite Haven. — Okręt powstał bowiem w graysońskiej stoczni. Wygląda na to, że Marynarka Graysona uzyskała plany tej klasy równocześnie z naszą Admiralicją… Tylko że nie miała takich problemów z konserwatystami w szeregach i bezwładem biurokracji.
Ostatnie zdanie było autoironiczne i Honor prawie się uśmiechnęła, przypominając sobie pewną nocną dyskusję w bibliotece. Nie miało sensu udawanie, że nie był przeciwnikiem całego pomysłu, i to od samego początku. Ona zaś, także od początku, była zwolenniczką budowy superdreadnoughtów rakietowych i robiła, co mogła, by do niej doszło, jak długo należała do Komisji Rozwoju Uzbrojenia.
— Zostały już sprawdzone w walce? — spytała po chwili, gdy miała już pewność, że głos jej nie zdradzi.
— Jedynie na ograniczoną skalę, ale okazały się tak efektywne, jak pani przewidywała, milady — odpowiedział poważnie. — Nie dysponujemy jeszcze wystarczającą ich liczbą, ale wiemy już, że właściwie użyte są niesamowicie skuteczne. To był dobry pomysł, podobnie jak inny, o którym rozmawialiśmy owej nocy.
Mówiąc to zdanie, spojrzał wymownie za plecy Honor, gdyż nikt z pozostałych pasażerów promu nie miał prawa dostępu do żadnych informacji dotyczących istnienia lotniskowców.
— Doprawdy? — spytała uprzejmie Honor.
— W rzeczy samej — potwierdził. — Ich również nie użyliśmy na dużą skalę, z tego samego zresztą powodu, ale zostały sprawdzone bojowo. Planujemy użyć obu rodzajów dopiero, gdy będziemy posiadali ich tyle, by miały decydujące znaczenie. Dzięki nim powinniśmy przełamać front i przeprowadzić decydujące uderzenie, gdyż przeciwnik nie będzie miał czasu, by wymyślić skuteczne środki obrony ani też opracować własne odpowiedniki nowych systemów. Z tego co aktualnie wiemy, wywiad Ludowej Republiki nie zdołał się zorientować, z czym mieli do czynienia, gdy zostaliśmy zmuszeni do ich użycia. Dlatego też poza sytuacjami naprawdę krytycznymi żaden z tych okrętów nie korzysta z terminali Manticore Junction. Dzięki temu za kilka miesięcy towarzyszkę sekretarz McQueen i cały Komitet powinna spotkać naprawdę duża niespodzianka.
Honor kiwnęła głową, nie odrywając wzroku od okrętu, do którego się zbliżali. Między planami a efektem finalnym było parę różnic, acz niewielkich, i poczuła nagły przypływ dumy — teoria, której była zwolenniczką, przybrała namacalny kształt.
— Jeszcze jedno — White Haven tak dalece ściszył głos, że nie mogli go usłyszeć nawet LaFollet i Robards siedzący w następnym rzędzie. — Ten okręt, podobnie jak inne wchodzące już w skład Marynarki Graysona, zostały zbudowane w stoczni Blackbird, która powstała dzięki pani inicjatywie i funduszom, milady. Tak więc w pewnym sensie są one również pani dziełem i dlatego uznaliśmy, że najwłaściwsze będzie, by jeden z nich zawiózł panią z powrotem do domu.
Honor spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała równie cicho:
— Dziękuję, że mi pan to powiedział, milordzie.
Pinasa leciutko drgnęła, co było nieomylnym znakiem, że złapały ją promienie ściągające okrętu liniowego, i zaczęła się już bez udziału pilota zbliżać do burty superdreadnoughta. Z tej odległości wyglądała ona na białą ścianę, w centrum której widać było jasno oświetlony wlot pokładu hangarowego.
Kolejny lekki wstrząs i towarzyszący mu cichy szczęk oznaczał zakończenie procesu cumowania i Honor zamrugała gwałtownie okiem, by pozbyć się niespodziewanych łez. Galeria pokładu hangarowego była bowiem szczelnie wypełniona szeregami ludzi w błękitno-niebieskich uniformach Marynarki Graysona, z rzadka przetykanych czernią i złotem mundurów Royal Manticoran Navy. Widok ten wywołał w niej nagły atak tęsknoty za domem, wzmocniony falą emocji, jaka do niej dotarła.
Dziwne, ale dopiero w tym momencie w pełni zdała sobie sprawę, iż rzeczywiście jest dzieckiem dwóch światów. Zimnego, górzystego Sphinksa majestatycznego niczym całe Gwiezdne Królestwo Manticore i Graysona, czasami doprowadzającego ją do szału swoim zacofaniem, rozwijającego się i przekształcającego z zaskakującą szybkością i energią. Rozumiała wreszcie jego mieszkańców, co wydawało się jej niemożliwe, gdy pierwszy raz się z nimi zetknęła. Rozumiała ich, wszyscy bowiem podobnie jak ona sama mieli jedną cechę wspólną, choć pod wieloma względami bardzo się różnili.
Było to poczucie odpowiedzialności. Jakkolwiek by próbowali, nie byli w stanie od niego uciec. Nawet ci, którzy nienawidzili jej z powodu zmian spowodowanych po części jej pojawieniem się na planecie, pod tym względem rozumieli ją doskonale. A ona ich. I teraz, czując emocje zebranych na galerii, pojęła, że naprawdę witają ją w domu.
Z zadumy wyrwał ją głos admirała White Haven:
— Proszę przodem, milady!
Earl wstał i wskazał jej uprzejmie wewnętrzne drzwi śluzy, nad którymi płonęła już zielona kontrolka.
— W tej flocie ma pani wyższy stopień — dodał z uśmiechem. — A nawet gdyby tak nie było, nie jestem samobójcą i nie stanąłbym w takiej chwili między panią a pełną graysońską załogą!
Najpierw się zarumieniła, potem parsknęła śmiechem, wreszcie wstała. White Haven pomógł jej przełożyć na plecy i zapiąć nosidło z Nimitzem i oboje ruszyli ku wyjściu.
Fala emocji była równie silna jak ta na pokładzie Farnese, choć zdecydowanie mniej urozmaicona, no i nie było w niej uczuć sprzecznych. Sięgając do drążka, by wykonać obrót i stanąć już na pokładzie objętym okrętową grawitacją, poczuła niespodziewanie czyjeś rozbawienie połączone z oczekiwaniem i omal nie obejrzała się, by sprawdzić, czy White Haven nie uśmiecha się niewinnie… Zadziałało jednak czterdzieści lat standardowych odruchów i zrobiła to, co powinna, by znaleźć się na pokładzie.
Ledwie jej stopy go dotknęły, rozbrzmiał z pełną mocą „Marsz Patronów”. Omal się nie skrzywiła, jako że melodia nadal jej się nie podobała, a ponieważ nie był to jej okręt, orkiestra wszystkie instrumenty skierowała przepisowo w stronę gościa. Marines sprezentowali broń, reszta wyprężyła się w postawie zasadniczej, a po chwili muzykę zagłuszył pełen radości ryk zebranej na galerii załogi; na graysońskich okrętach panowała zwykle żelazna dyscyplina, ale tym razem nikt nie reagował na nieprzepisowe zachowanie.
Wszystko to łącznie z falą emocji odbieranych poprzez Nimitza tak ją ogłuszyło, iż jedynie dzięki wieloletnim nawykom robiła to, co powinna robić po zjawieniu się na pokładzie. Wykonała półobrót i oddała honory fladze Graysona umieszczonej na dziobowej ścianie, po czym odwróciła się, by zasalutować kapitanowi okrętu, i dopiero w tym momencie zorientowała się, że jest nim kapitan Thomas Greentree.
Uśmiechał się tak radośnie, że widać było wszystkie zęby, a za nim stał i szczerzył się następny znajomy: admirał Judah Yanakov. Tyle że w jego oczach błysnęła wściekłość, po której zapaliło się coś naprawdę niebezpiecznego, gdy dostrzegł kikut jej lewej ręki. Znała go zbyt dobrze, by wiedzieć, co to może oznaczać, tym bardziej że owo coś nie zgasło, i postanowiła w duchu porozmawiać z nim od serca przy pierwszej okazji.
Teraz naturalnie nie była ku temu pora, toteż przeniosła wzrok na galerię, czekając, aż skończy się marsz i umilkną wiwaty. Galeria była przestronna nawet jak na okręt liniowy i…
I zamarła, wytrzeszczając zdrowe oko na okrętowy herb na ścianie przed nią. Był jakoś dziwnie znajomy, a przynajmniej jego główne elementy… a gdyby jeszcze miała jakieś wątpliwości, rozwiało je imię okrętu wypisane nad herbem.
Gapiła się nań, niezdolna oderwać od niego wzroku mimo świadomości, że takim zachowaniem w pełni uzasadnia przypływ wesołości earla White Haven, którą właśnie poczuła. I tylko temu, że nie była w stanie się poruszyć, zawdzięczał on dobre zdrowie w najbliższej przyszłości. Ponieważ gdyby mogła się odwrócić i gdyby zobaczyła, że uśmiecha się choćby w części tak szeroko, jak podejrzewała, to nawet mając tylko jedną rękę…