Z tych rozważań wyrwała ją nagła cisza oraz zachowanie Thomasa Greentree, który zdecydował się pierwszy raz w życiu złamać zasady i przestał salutować jako pierwszy. A potem wyciągnął rękę, ujął jej nieco bezwolnie opadającą od daszka dłoń i uścisnął ją, nim zdążyła wykrztusić słowo.
— Witamy w domu, milady! — powiedział stłumionym od emocji głosem, który jednakże był wyraźnie słyszalny w panującej ciszy. — I witam na pokładzie Honor Harrington.
Rozdział III
Admirał Wesley Matthews, głównodowodzący Marynarki Graysona, wyglądał przez okno wychodzące na lądowisko, wydymając policzki. Jego włosy, ciemne w czasach, gdy był zwykłym komandorem we flocie wewnątrzsystemowej, przyprószyła siwizna, a na twarzy przybyło zmarszczek.
W oczach admirała zazwyczaj widać było satysfakcję, do której niezaprzeczalnie miał powody, gdyż to pod jego dowództwem i w znacznej mierze dzięki jego wysiłkom resztki floty wewnątrzsystemowej zniszczonej prawie całkowicie w wojnie z Masadą stały się trzecią co do siły flotą z prawdziwego zdarzenia w promieniu stu lat świetlnych. Faktem też było, iż Marynarka Graysona toczyła od lat wojnę z najsilniejszą flotą w tymże rejonie, ale posiadała potężnych sprzymierzeńców. Toteż patrzący na opromienione porannym słońcem Austin admirał Matthews miał powody do dumy.
Ale akurat w tej chwili jej nie odczuwał. Czuł za to bezsilną irytację, której powodem był niski, żylasty mężczyzna stojący obok i dziwnie z siebie zadowolony. Matthews posłał mu nieżyczliwe spojrzenie, które odbiło się od pleców tamtego, i stłumił westchnienie pełne rezygnacji.
I przeniósł wzrok na widok rozciągający się za oknem. Choć doskonale znany, był przynajmniej całkowicie nieirytujący. Austin było najstarszym miastem na planecie. Choć większość gmachów użyteczności publicznej znajdowała się pod kopułami, jako całość kopuły nie posiadała. A teraz na północnej półkuli panowała zima i w nocy spadł świeży śnieg. I to dużo — zaspy odgarnięte przez pługi oczyszczające lądowisko przewyższały człowieka. Choć nigdy za śniegiem nie przepadał, przyznawał, że czasami bywa przyjemny. Jak na przykład w tym roku, gdy liczący cztery tysiące lat ziemski kalendarz, którego nadal uporczywie używano na Graysonie, pokrył się z planetarnymi porami roku i Gwiazdka wypadła w zimie. Matthews lubił kolędy, a nie każde pokolenie miało okazję na własne oczy zobaczyć, jak wygląda „Białe Boże Narodzenie”.
Tyle że święta skończyły się dwa dni temu, a on bladym świtem tkwił w poczekalni lądowiska portu kosmicznego, zamiast uczciwie spać we własnym łóżku. Jedynym, choć niewielkim pocieszeniem był fakt, że nie tkwił tu sam. Przy wyjściu, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz stali członkowie osobistej ochrony Protektora w barwach Domu Mayhew, a wokół lądowiska rozstawiono kilkudziesięciu Marines. Wyglądali na przypadkowo rozrzuconych po terenie, choć naturalnie stanowisko każdego zostało starannie wybrane. Wszyscy byli solidnie uzbrojeni, zziębnięci i czujni. I równie zirytowani najnowszą fanaberią Protektora jak on sam — o to gotów był się założyć.
Matthews był zły z dwóch powodów. Po pierwsze uważał, że Benjamin powinien wreszcie dorosnąć. Doskonale rozumiał, że korzysta z każdej okazji, by urwać się z pałacu, ale skoro już postanowił sterczeć w publicznym miejscu, którym był port kosmiczny stolicy, powinien mieć znacznie silniejszą ochronę. Drugim i to znacznie ważniejszym powodem irytacji admirała był fakt, że w związku z tym on także sterczał tu, jakby nie miał nic ciekawszego do roboty. I do tego w galowym mundurze. I nie mając zielonego pojęcia dlaczego.
Obiekt jego średnio życzliwych myśli odwrócił się i uśmiechnął. Uśmiech był czarujący, jako że Benjamin Mayhew był człowiekiem o wielkiej charyzmie, a teraz dodatkowo miał minę uczniaka, który uciekł z lekcji. Wesley Matthews aż za dobrze znał tę minę, ale tym razem nie poprawiła mu ona humoru. I nie uśmiechnął się w odpowiedzi, co było sporym osiągnięciem.
— Sądzę, że powinienem cię przeprosić — powiedział niespodziewanie Protektor. — Ale tego nie zrobię.
I uśmiechnął się szerzej.
— Jakoś mnie to nie dziwi.
— Bo mnie dobrze znasz! Gdybyś mnie tak dobrze nie znał i uwierzyłbyś w te wszystkie miłe rzeczy, które propagandziści Ludowej Republiki o mnie rozpowiadają, to moja szczerość mowę by ci odebrała. Nieprawdaż?
Matthews posłał mu wściekłe spojrzenie i ugryzł się w język, świadom obecności ochrony i Marines. To, co miał ochotę powiedzieć, nie wpłynęłoby korzystnie na dyscyplinę wojskową. Gdyby obecny był jedynie barczysty szef osobistej ochrony stojący za Benjaminem i przyglądający mu się z taką samą zrezygnowaną irytacją co on sam, sytuacja byłaby diametralnie inna.
Major Rice był szefem ochrony osobistej Protektora od ponad dziesięciu lat, czyli od śmierci swego poprzednika, który zginął w czasie próby przewrotu zorganizowanej przez Machabeusza. Został wybrany z uwagi na rozliczne zalety. Nie było wśród nich talentów towarzyskich i nienagannego wychowania. Prawdę mówiąc, obie te cechy posiadł w stopniu zaledwie podstawowym. Nim zasilił szeregi pałacowej gwardii, sierżant major Robert Rice (dla współtowarzyszy broni „Iskiereczka”, z powodów, których Matthews dotąd nie poznał mimo usilnych starań) był najstarszym rangą podoficerem Orbit Dogs. Oficjalnie jednostka nazywała się 5019. Batalion Specjalny, w praktyce była liczniejsza od standardowego pułku i stanowiła elitarny oddział Grayson Space Marine Corps. Po tym jak Protektor ledwie uniknął śmierci, dowódca jego Gwardii zdecydował, iż powinien pilnować go wyjątkowo wredny anioł stróż, i wybrał „Iskiereczkę”.
Matthews żywił uzasadnione podejrzenia, że rudowłosy weteran nie przyjął tego nowego przydziału entuzjastycznie, ale jak dokładnie go przekonano, nie wiedział. Wybór okazał się doskonały, gdyż dzięki doświadczeniu zdobytemu w trakcie urozmaiconej i pełnej niebezpieczeństw służby „Iskiereczka” miał stosowną cierpliwość i zdecydowanie konieczne, by skutecznie wypełniać swe obowiązki wobec tak niesfornego podopiecznego jak Benjamin IX. Co ważniejsze, Protektor nie miał przed nim tajemnic, a Rice bywał świadkiem wymiany zdań, przy których to, co Matthews miał na końcu języka, wydałoby się zaledwie uprzejmym zwróceniem uwagi.
W tym momencie Matthews zdał sobie sprawę, że Protektor nadal przygląda mu się z promiennym uśmiechem.
— Zapewniam Waszą Miłość, że każde zadanie zlecone przez Waszą Miłość byłoby dla mnie jedynie zaszczytem i przyjemnością — odpalił, używając sztandarowych wazeliniarskich i fałszywych frazesów dworskich.
— Należało mi się! — zachichotał Benjamin i dodał z podziwem: — Wyrobiłeś się, Wesley.
— Podglądałem mistrza — odciął się Matthews nieco radośniej.
Rozległ się cichy, melodyjny sygnał i na tablicy wyświetliła się informacja, że za dziesięć minut wyląduje prom wojskowy. Matthews uniósł brwi — najwyraźniej mieli przywitać kogoś, kto nim przyleci, co samo w sobie już było dziwne. Natomiast jeszcze dziwniejsze było to, że Protektor był lepiej od niego zorientowany, kiedy i która z osobistości na tyle ważnych, by uznał za stosowne powitać ją osobiście, przyleci wojskowym transportem. Nie wspominając już o odpowiedzi na pytanie, dlaczego Benjamin był tym faktem tak ucieszony.