Wystrzały, wściekły wrzask, świst ostrzy.
Mieliśmy wprawę, ja i Alderon. Rutyna. Byliśmy w tym dobrzy.
Paweł zatrzymał się.
– Tu nie było takich sal – wyszeptał. – Nie było takich spiralnych schodów, ani kolumn. Pomyliliśmy budynki.
– To tylko Ka – uspokoiłem go. – Lilith zmienia budynek pod swój gust.
Po ścianach zaczęły przemykać pierwsze myślokształty, jak małe ośmiornice ulepione ze smoły. Czas naglił.
Kolejny podest, kolejna bijatyka, więcej naszej świecącej krwi na ścianach i podłodze.
Dotarliśmy na miejsce.
Ściana obrosła spiralnymi kolumnami i gargulcami, ale drzwi zostały te same. Banalne, obite drewnem, z tabliczką i dzwonkiem.
Paweł stał przed nimi i nie mógł się ruszyć. – Naciśnij klamkę – warknąłem. – To łatwe. Na dole słychać było szuranie wielu nóg. Mieszkanie za drzwiami wyglądało zwyczajnie. Mgliste, mdłe Ka ukazywało zwykłe meble, krzesła i stoły.
– Dlaczego tu jest normalnie? – spytał Paweł.
– Ty to sprawiasz. To były twoje rzeczy. Znają cię.
Dorota spała w sąsiednim pokoju. Leżała z brzegu łóżka, mglista i niewyraźna. Filigranowa blondyneczka. Włosy koloru brudnej słomy były rozsypane na poduszce. Obok, jak przytulanki, leżały gliniane figurki. Były ostre i wyraźne. Należały do świata Pomiędzy, nie było po nich śladu po tamtej stronie.
– Zabieraj to! – krzyknąłem. Paweł posłusznie rozpiął koszulę i zaczął wpychać figurki za pazuchę.
– Co to jest?
– Potem!
Sylwetka leżącej na łóżku dziewczyny zrobiła się nagle wyraźniejsza. Przekręciła się na plecy sennym ruchem i nagle rozłożyła szeroko nogi. Jej brzuch raptem wydął się jak balon i zaczął rytmicznie falować. Patrzyliśmy w milczeniu jak urzeczeni. Filigranowa, niepozorna blondyneczka.
Jej ciało nagle wygięło się jak łuk, pod skórą naprężyły jej się wszystkie mięśnie, nogi wbiły się piętami w materac. Spomiędzy jej ud chlusnęła struga mętnego osocza i wyślizgnęło się coś splątanego, owiniętego w błoniasty pęcherz. Łatwo.
Jak u kotki.
Pęcherz pękł nagle, rozcięty małymi, ostrymi jak żyletki szponami, z kłębowiska członowanych kończyn wychynął obły, lustrzany łeb.
Modliszka.
Obrzyn huknął niespodziewanie, stworzenie zmieniło się w smugę srebrnego dymu zassaną do lufy. Wyrzuciłem pełną łuskę.
Dorota otworzyła nagle oczy. Brudnożółte, z krwawymi tęczówkami. Oczy bestii. A potem wydała z siebie ogłuszający, wściekły wrzask.
I zaczęła rosnąć. Na łóżku nadal została mglista sylwetka niepozornej blondyneczki, a przed nami prostowała się wielka, smukła kobieta, o skłębionych, miedzianych włosach i płonących czerwienią oczach. Lilith.
Matka demonów.
Sięgała głową sufitu. Na wpół wspaniała, ruda dziwa, na wpół potwór. Cofaliśmy się, zbici w gromadkę, ja trzymałem bezsensownie uniesiony, śmieszny, mały obrzyn.
Alderon nagle zrobił krok do przodu i zastąpił jej drogę.
– Wiejcie! – warknął przez ramię.
– Alderon, nie! – wrzasnąłem. – Zginiesz!
– Zabieraj go i uciekaj! – odkrzyknął. – Ja już nie żyję od pięciu lat i dobrze o tym wiesz.
Sięgnął pod swój kaftan i wyjął coś, co nosił na szyi. Nie wiem, jak wyglądało, ale wiem, co to było. Może figurka z jajka z niespodzianką, może magiczny amulet, który dostał od taty. Coś, co sprawiło, że dziewięcioletni chłopiec, który wpadł na rowerze pod ciężarówkę, trzymał się życia. Nadzieja. Zerwał to z szyi i nagle cały wypełnił się oślepiającym światłem.
– Uciekajcie!
Wyszliśmy na schody. Przed zbity tłum demonów, syczących, szczerzących zęby.
– Wyjmij figurki! – krzyknąłem. Siostrzeniec posłuchał. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął terakotowy dzbanuszek. Tłum zafalował i nagle pękł. Stojące bliżej zaczęły się cofać, napierać na stojące z tyłu, a przed Pawłem utworzyła się luka. Istoty rozstąpiły się.
Bały się podejść nawet do tego, co należało do niej. Do matki.
Zeszliśmy po schodach, a potem przed budynek. Tłum rzedniał. Odstępowały od nas. Podeszliśmy do motocykla. Na baku siedział rudy kocur, który miauknął na nasz widok i podsunął łebek do pogłaskania, a potem naostrzył pazurki o siodło Marlene i zeskoczył w mrok.
Paweł nagle stanął jak wryty.
– Magda!
– Stłucz figurki – poleciłem.
– Po co?
– Rób, co mówię!
Cisnął pierwszą o chodnik. Gliniane odłamki rozprysły się wokół, w obłoku żółtego dymu.
– Co to było?
– Nie wiem. Może twoje zdrowie, a może fart. Tłucz, mówię. Ja muszę tam wrócić.
Schody były już puste i wyglądały normalnie, jak schody w przedwojennej kamienicy. Wszedłem aż na górę i znalazłem byłe mieszkanie mojego siostrzeńca.
Alderon wpółleżał, oparty o ścianę, cały aż świecił od krwi. W ręku trzymał rękojeść rapiera ze ziomkiem ostrza.
Rozkaszlał się i na brodę popłynęła mu świetlista struga.
– Znajdź… mój kapelusz…
Kapelusz został w sypialni, wszedłem tam i znalazłem go na podłodze. Na łóżku spokojnie spała mała, niepozorna blondyneczka i śniła o zemście, obejmując poduszkę.
Ssała kciuk.
Odniosłem kapelusz, nasadziłem go Alderonowi na głowę i pomogłem mu wstać. Leciał przez ręce.
– Nazywam się Błażej…
– Nazywasz się Alderon – powiedziałem stanowczo. – I pokonałeś matkę demonów. Zakaszlał znowu.
– Nie… Odeszła tylko… Ona jest wieczna. Wróci, kiedy jakaś rozgoryczona kobieta ją znowu przywoła.
– To nieważne. Zwyciężyłeś.
– Przeprowadzisz mnie?
– Tak – powiedziałem.
– Należy ci się… obol…
Pokręciłem głową.
– To ja jestem ci dłużny. Alderon?
– Tak?
– Jeżeli… Jak już tam będziesz, jeżeli znajdziesz sposób, jeżeli to możliwe… Wróć i powiedz mi, co tam jest. Dokąd odchodzimy.
– Dobrze. Spróbuję…
Objąłem go.
– Leć – powiedziałem. – Leć do światła.
Na dole, przy motocyklu mój siostrzeniec stał wśród potłuczonych skorup i tulił swoją dziewczynę. Oboje płakali. Podszedłem powoli, szurając butami w popiele. Popiół i kurz. Dotknąłem jego ramienia.
– Już czas.
– Nie! – krzyknął. – Pozwól jej zostać!
– To nie zależy od niego – powiedziała Magda. – Muszę. Wypuść mnie.
Pocałowała go i podeszła do mnie. Objąłem jej szczupłe ciało i po raz kolejny tej nocy, słup białego światła wbił się w purpurowe niebo świata Pomiędzy.
Wracając pustymi ulicami, milczeliśmy obaj. Tylko koła wzbijały popiół. Popiół i kurz…
Rano zastałem go siedzącego na łóżku. Kręcił z niedowierzaniem głową.
– Gdybyś… wiedział co mi się śniło… – wyjąkał. – To było… Chyba zwariowałem. Ty też mi się śniłeś, wuju.
– Koszmary zdarzają się po lekach – powiedziałem łagodnie.
– To dziwne – powiedział mój siostrzeniec. – Czuję się dużo spokojniejszy. Jakbym znowu mógł żyć. Nie rozumiem. Jakoś się z tym wszystkim pogodziłem.
Pokiwałem tylko głową.
Poszedł po śniadaniu. Ubrał się, ogolił, zabrał torbę i wezwał taksówkę. Podziękował mi. Powiedział, że teraz już sobie da radę.
Usiadłem na tarasie i spojrzałem na śliwy. Pomyślałem, że teraz przez jakiś czas nie będę pracował.
Potem długo nie słyszałem o moim siostrzeńcu i nie próbowałem się dowiedzieć, jak mu się powodzi.
Jakiś miesiąc później dostałem przesyłkę bez adresu zwrotnego. Zwykła, pęcherzykowa koperta. W środku nie było listu, tylko dwa kwadratowe pudełka z przezroczystego plastyku. W każdym leżał krążek wypolerowanego czystego złota, na którym odbito nieregularny okrąg z uproszczonym rytem przedstawiającym skaczącego delfina i niewyraźnie odbitymi greckimi literami.