Obol.
Pomyślałem, że powinienem kiedyś zadzwonić do mojego siostrzeńca i zapytać go, jak się ma jego była, ale wiedziałem, że tego nie zrobię.
Wydobyłem monety z pudełek i puściłem bączka na blacie. Wirowały z przenikliwym dźwiękiem, łapiąc światło biurkowej lampy.
Obol dla Magdy.
I obol dla Lilith.
Popiół i kurz… – pomyślałem.
ROZDZIAŁ 1
Uważaj na ciernie – powiedział mój martwy przyjaciel. Nad jego głową, po szarobrudnym niebie kłębiły się i sunęły nienaturalnie szybko chmury. Wszystko tonęło w żółtym, burzowym świetle, jak sepiowana fotografia. – Uważaj na ciernie.
Chciałem coś powiedzieć, ale miałem wrażenie, że sklejono mi wargi plastrem. Mój martwy przyjaciel zwisał z krzyża, ciężko, jak na gotyckim krucyfiksie. Palce miał zakrzywione niczym szpony, strugi rdzawej, niemal czarnej krwi toczyły mu się wzdłuż ramion, ale w nadgarstki ani grzbiet skrzyżowanych stóp nie wbito łbów bretnali. Tkwił na drewnie dzięki cierniom, które porastały słup i belkę. Mój świątobliwy przyjaciel. Przygwożdżony dziesiątkami twardych jak żelazo, długich na dłoń cierni, jakby krzyż był afrykańskim drzewem akacji.
Nie mogłem niczego powiedzieć, nie mogłem krzyczeć. Chwyciłem się za twarz, pomiędzy nosem a podbródkiem namacałem tylko gładką skórę. Moje usta znikły. Nie znalazłem ust!
Mój przyjaciel dusił się, zwisając z belki, z płucami zgniecionymi pod własnym ciężarem. Dźwignął się na ramionach i przebitych stopach, drąc ciało kolcami i wypuszczając kolejne potoki krwi. Dźwignął się ku oszalałemu niebu, usiłując złapać oddech.
– Uważaj na…
I wtedy zadzwonił telefon.
Wypadłem w świat żywych jak wynurzająca się łódź podwodna. Miałem wrażenie, że rzeczywistość eksploduje wokół mnie jak woda, że rozpada się w fontannie srebrzystych kropli.
Siedziałem wśród zmiętej pościeli, łapiąc oddech niczym ryba.
Telefon dzwonił nadal.
Nie ma bodaj nic gorszego niż dzwonek przeklętego aparatu w środku nocy. Nigdy nie oznacza niczego dobrego. Nie mam pojęcia dlaczego, ale mieszkańcy tej planety nigdy nie budzą cię telefonem, żeby powiedzieć, że wygrałeś milion dolarów, odziedziczyłeś majątek, przyjmują cię do pracy albo nominują do nagrody. Lekarz nie zadzwoni o trzeciej rano, żeby powiedzieć ci, że jednak jesteś zdrowy. Takie rzeczy mogą poczekać. Natomiast żeby poinformować cię o tym, że ktoś z twoich bliskich nie żyje, zostałeś zrujnowany, deportowali cię do Mongolii, coś spłonęło albo wybuchła zaraza, powiedzą ci natychmiast, będą dobijać się do drzwi, wywloką z wanny, wyciągną z łóżka. Zupełnie jakby nie mogli znieść myśli, że jeszcze przez kilka godzin będziesz żył normalnie i chcą ci zwalić niebo na głowę bez najmniejszej zwłoki. Jedyne, co nie może poczekać do rana, to właśnie te rzeczy, na które nic nie będziesz mógł poradzić.
Rozległ się kolejny sygnał, bezlitosny, elektryczny świerszcz. Potem dwie sekundy ciszy, których potrzebowałem, żeby zorientować się, kim jestem, gdzie mieszkam i co to jest telefon. Gdy rozdzwonił się znowu, zastanawiałem się jeszcze, czy odebrać.
Podniosłem słuchawkę.
W tle słyszałem neonowe, elektryczne trzaski, jakby sygnał przedzierał się przez burzę magnetyczną na Słońcu, jakieś syki i szelesty. A potem straszny, bardzo wyraźny szept oznajmił:
– Peccator… peccator…
Połączenie zostało zerwane.
Siedziałem na łóżku, dygocąc, z leżącej na pościeli słuchawki dobiegał przerywany sygnał, brzmiący jak lament.
Czekałem, aż znowu się obudzę.
Koszmarne sny to część mojego życia. Jestem przyzwyczajony. Na jawie albo w półśnie widuję takie rzeczy wystarczająco często. Ale wyrwany ze snu zmorą nad ranem, w ciemną burzową noc, boję się zasnąć i boję się nie spać, tak samo jak każdy. Położyłem się ostrożnie na poduszce, czując, że oszalałe niebo, pełne wściekle kłębiących się chmur, i czarny, pokryty kolcami krzyż bodący to niebo, czekają tuż pod powiekami. Bałem się ponownie zasnąć.
Michał nie żył już od dwóch tygodni. Nie chciałem widzieć go ponownie, na krzyżu, przeszytego kolcami, konającego pod upiornym niebem.
Bałem się, że widzę coś, co rzeczywiście ma miejsce.
Jeżeli człowiek, który powinien bezwzględnie zostać zbawiony, naprawdę wisi tam gdzieś w zaświatach, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
W takich momentach trzeba wstać. Chociaż na pięć minut. Wyjść do kuchni, napić się wody albo mleka, zapalić papierosa. Iść do łazienki. A potem wrócić do łóżka i położyć się w zupełnie innej pozycji. Przetrzepać poduszkę, ułożyć ciało na drugim boku.
Wtedy koszmar nie wróci.
Nie zapalałem światła, wędrując przez mroczny dom, wydawało mi się, że w ciemności coś się kłębi, wije w kątach, wyciąga do mnie drapieżne ręce.
Normalne u świra.
Hormon snu rozkłada się od światła. Jeżeli zapalisz lampę choćby na chwilę, prawdopodobnie już nie zaśniesz.
Deszcz bębnił w łazienkowe okno, w ciemnościach ogrodu coś się poruszało, wiatr miotał gałęziami. Burza.
Spuściłem wodę i wtedy z trzaskiem zwalił się na mnie huk gromu, łazienka wypełniła się pulsującym światłem, w którym zobaczyłem oświetloną sino sylwetkę za oknem, owalną plamę z czarnymi jamami oczu i ust, jak obraz Muncha.
Nie wrzasnąłem. Zachłysnąłem się tylko powietrzem, czując się tak, jakby wyładowanie błyskawicy przepłynęło przez moje ciało. Włosy stanęły mi dęba.
A w następnej sekundzie zrozumiałem, że to ja.
To moja własna sylwetka odbita w szybie. Grzbiet oblazły lodowe mrówki, czułem, że trzęsą mi się ręce.
Odetchnąłem głęboko kilka razy, patrząc na zalewaną deszczem szybę, na kołyszące się na wietrze gałęzie. Potrzebowałem kobiety, potrzebowałem tabletki seconalu, może filiżanki herbaty.
Widywałem widma i trupy. Przeprowadzałem dusze na drugą stronę światła, wędrowałem między światami. W mojej piwnicy leżały pieniądze, które dostałem od umarłych. A mimo to udało mi się doprowadzić do stanu, w którym drżałem jak osika we własnej łazience na widok odbicia w szybie. Z powodu złego snu i burzy. I czwartej rano.
Parszywej wilczej godziny, kiedy umysł człowieka jest bezbronny niczym u pięcioletniego dziecka. Czwarta rano. Czas, gdy wali się kolbami w drzwi. Czas skrytobójców, czas tajnej policji i upiorów.
Uspokoiłem się i ruszyłem z powrotem do sypialni.
I wtedy, w świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłem dłoń.
Odcisk dłoni na szybie.
Niknącą powoli plamę szronu w kształcie dłoni, z rozczapierzonymi palcami, odbitą na szybie od zewnątrz.
Odcisk zniknął całkowicie w ciągu pięciu sekund, sekund, które policzyłem.
Zostały tylko ciemność, deszcz i burza.
I człowiek stojący we własnej ciemnej łazience, z nogami zmienionymi w betonowy odlew.
Telefon zadzwonił znowu, ledwo zamknąłem oczy.
Są takie dni.
Otworzyłem powieki, które wydały mi się częściowo sparaliżowane i przysypane piaskiem. Okazało się, że jest już szaro, burza za oknem zmieniła się w beznadziejną mżawkę. Spojrzałem na zegar. Piętnaście po szóstej.
– Dzień dobry, mam nadzieję że pana nie obudziłem? – Człowiek o skrzypiącym głosie starca mówił tonem sugerującym, że obudzenie kogokolwiek przyzwoitego o tej porze jest zwyczajnie niemożliwe. – Tu ojciec Lisiecki. Dzwonię w sprawie brata Michała.
Michał nie miał brata. Sam był bratem. Mój nieżyjący przyjaciel był zakonnikiem. Jezuitą. Tyle tylko, że od dwóch tygodni nie miał już żadnych spraw.