Выбрать главу

– Czy ojciec nie powinien być na jutrzni? – zapytałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał zbyt zgryźliwie.

– Jutrznia jest o czwartej – wyjaśnił lekko zaskoczony.

– O czwartej. Zapamiętam.

Kojarzyłem go. Chudy staruszek w szarym swetrze, o uśmiechniętych oczach, sterczącej grdyce i lekko krogulczych rysach. Przeor jak z obrazka.

– Czy mógłby pan dzisiaj przyjechać do nas?

– Do klasztoru? – To było głupie pytanie, nie dysponowali siecią piwiarni ani nocnych klubów.

– Brat Michał zostawił coś dla pana.

– Co? – Michał umarł nagle. Bardzo nagle. Raczej nie mógł się tego spodziewać.

– Proszę przyjechać. O siódmej?

– O ósmej – powiedziałem stanowczo. Nie zaczynam dnia od modłów i postów. Nie biczuję się na śniadanie. Jestem osobnikiem świeckim. Potrzebuję szczoteczki do zębów, kanapek, ciepłej wody, papierosa i filiżanki kawy.

Jadąc do Brusznicy, gdzie stał klasztor, w którym rezydował mój zmarły przyjaciel, nie czułem już lęku. Nocny koszmar się rozwiał. Zostały tylko smutek i senność. Przejściowe pory roku nie są dla mnie najlepsze. Dla nikogo takiego jak ja. Obłęd lubi wracać jesienią lub przedwiośniem. Lubi niż, mgłę, ołowiane zachmurzone niebo. Budzisz się rano i masz do dyspozycji albo nieokreślony lęk, albo smutek. A czasami jedno i drugie. Chciałbym obudzić się pogodnym i uśmiechniętym lub przynajmniej obojętnym, ale jedyne, na co mogę liczyć, to wybór między trwogą a rozpaczą oraz nadzieja, że nie zwariuję do reszty.

Miasteczko leżało ciche i beznadziejne, spowite mgłą i mżawką jak żałobnym kirem. Nie mogło się zdecydować, czy jest miastem, czy wsią, i najwyraźniej umierało. Sprawiało wrażenie, że zbudowano je już w stanie śmierci klinicznej. Ulice były pełne dziur, w chodnikach ani jedna płyta nie była cała ani prosto położona. Wszystko, co metalowe, było zardzewiałe i krzywe, co drewniane było złamane, co pomalowane obłaziło z farby.

Ledwo wjechałem, napatoczyłem się na pogrzeb. Z całym małomiasteczkowym przepychem śmierci, wśród powagi i tandety, jaką dają plastikowe białe kalie i papierowe chryzantemy. Czerń, srebro, kute wieńce z metaloplastyki, konny karawan wyglądający jak powóz Drakuli, mężczyzna w czarnym trójgraniastym kapeluszu i w pelerynie niosący pogrzebową chorągiew z kostuchą, ksiądz z Biblią w dłoni w płaszczu przeciwdeszczowym, niewielki orszak ciągnący poboczem, okryty łuską rozpostartych parasoli, niczym czarny wąż.

Zacisnąłem ręce na kierownicy i przepuściłem kondukt, starając się nie patrzeć im w twarze. Wiedziałem, że to wróci. Po prostu była taka pora roku i nic nie mogłem na to poradzić. W takim stanie odbieram wszystko jak jakiś czujnik. Czuję zapach stęchlizny i pleśni z mieszkań, w których się tłoczyli, gdzie wśród lśniących spękanym lakierem starych mebli jedynym żywym obiektem jest migający telewizor, z którego nieustannie leją się seriale, czuję, że osaczają mnie zagracone podwórka, zapadnięte dachy, pokryte liszajem ściany. Czuję odór taniego wina, słyszę błahe rozmowy. Nuda, beznadzieja, brzydota i monotonia. Życie kręcące się w kółko jak mysz w kołowrotku. Spoglądali na mnie bezmyślnie i wydawało mi się, że mają jednakowe, obojętne twarze. Korowód manekinów.

To niezupełnie jest złudzenie. Kiedy jestem w takim stanie, czuję życie obcych ludzi. Czuję je tak, jakby to były moje własne wspomnienia. Wiem, gdzie trzy-; mają pieniądze, gdzie śpi babcia, czuję zapach ich życia, smród beznadziejnej codzienności i zawiedzionych nadziei.

To wcale nie jest zabawne.

Stał na chodniku. Stał i patrzył na kondukt w bezbrzeżnym osłupieniu. Wyglądał jak nieostre, poruszone zdjęcie. Czarna plama garnituru skontrastowana z zamazaną bielą twarzy, dziury oczu, jakby był postacią namalowaną rozmytą akwarelą. Nikt go nie widział. Nikt poza mną. Po prostu stał i patrzył.

Widziałem go tylko kątem oka. Przy odrobinie wprawy można nawet przyjrzeć się czemuś, co jest z brzegu pola widzenia, nadal patrząc prosto przed siebie. Patrzyłem na orszak i na taniec wycieraczek i nie miałem ochoty go widzieć, ale i tak widziałem.

Oglądał własny pogrzeb.

Zatrzymałem się na poboczu i poczekałem, aż sobie pójdą, aż uspokoi się moje skołatane serce. Mężczyzna na chodniku też zniknął.

Może poszedł zobaczyć, co zrobią na cmentarzu.

A potem ruszyłem dalej. Powinienem już dawno się przyzwyczaić, ale to nie takie łatwe. Do tego po prostu nie można się przyzwyczaić.

Paru zmokniętych obywateli snuło się smętnie przed sklepem spożywczym, po maleńkim renesansowym rynku dreptało kilka gołębi. Zatrzymałem samochód na pustym placu przed ratuszem, gdzie białą farbą wymalowano krzywo kilka prostokątów miejsc parkingowych.

Takie miasteczko mogłoby być perłą i atrakcją turystyczną, tymczasem w rynku nie można było nawet napić się kawy. Szczycił się koszmarną restauracją „Ratuszowa”, której menu, wystrój i obsługa pamiętały czasy Gomułki. Tu nie było parasoli, pubów albo lodziarni. Nie było nic. Tylko błoto, bezrobocie i smutek.

Gdybym nie wiedział, do głowy by mi nie przyszło, że jest tu ogromny klasztor. Wielką neogotycką farę widział każdy, bo górowała nad placem, ale dla zwykłych przechodniów to był kościół i tyle. Bardziej gotycki niż sam gotyk, upstrzony rozetami, ostrołukami, gargulcami, sterczynami i pinaklami, dźgający niebo kolczastym przepychem.

W środku panował posępny kadzidlany chłód, udzielano tu ślubów i odprawiano pogrzeby. Ale za ołtarzem i ścianą znajdował się drugi, niewidzialny kościół, przyklejony do tamtego plecami, przeznaczony dla mnichów. I drugi świat. Świat ciszy, ceglanych ścian, wiecznego zimna i dziwnej, ni to wojskowej, ni to więziennej schludności. Świat, który wybrał mój przyjaciel.

Na teren klasztoru wchodziło się z bocznej uliczki przez ciasną, drewnianą furtę w litym murze z cegły. Solidne wejście, które oddzielało dwa światy. Za taką bramę nie przedostanie się nic świeckiego, nie przeciśnie się zwątpienie ani grzech. Odbiją się od niej MTV, przemiany społeczne, relatywizm moralny, supermarkety i kariera w korporacji. Odbiją się jak fala od skalistego klifu. Zamykasz ciężkie wierzeje i jesteś martwy dla świata. Przynajmniej tak się wydawało.

Kiedy byłem tu po raz pierwszy, zastanowiło mnie, jakie ciężkie są te odrzwia, zauważyłem, że dębowa boazeria maskuje wielowarstwową litą stal, że wzdłuż muru patrzy ślepym, cyklopim okiem, ukryty pod dachówkami, podłużny łeb kamery przemysłowej. Na drzwiach wisiała kuta kołatka, ale należało się posłużyć zamkniętym w tytanowej kasecie supernowoczesnym domofonem, który ewidentnie miał szczelinę na kartę magnetyczną i lśniący prostokąt skanera papilarnego.

Kiedy Michał otwierał wtedy te drzwi, usiłował wprowadzić kod szybkim, iluzjonistycznym ruchem i zamknąć kasetę, żebym nie zdążył tego zobaczyć, ale i tak zobaczyłem. Zauważył mój badawczy wzrok i nie spodobało mu się to.

„Tyle teraz włamań – zbył mnie. – Niektóre manuskrypty są bardzo cenne. Lepiej zainwestować w zamki niż żałować”.

Akurat. Znałem go dostatecznie długo, żeby wiedzieć kiedy łgał.

Wewnątrz toczyło się tajemnicze mnisie życie, ale z bliska wyglądało raczej prozaicznie.

Po ceglanych ścianach wił się bluszcz, deszcz kapał z krytego dachówką daszka nad podcieniem, jakiś mnich zmiatał zeszłoroczne liście z pokrytego żwirem, otaczającego studnię dziedzińca. To znaczy, przypuszczałem, że to mnich – nosił niebieskie drelichy i wyglądał jak cięć. Inny prawdopodobny zakonnik, który miał na sobie ciemny długi płaszcz i zmierzał do furty z teczką w rękach, przypominał raczej adwokata. Furtian, który mnie prowadził, nosił z kolei habit, ale przykryty nieokreśloną czarną kurtką. Ten z kolei miał bary jak wykidajło i poruszał się sprężyście niczym pantera.