Milczał. Nie czułem się w obowiązku bawić go konwersacją.
Przeor przyjął mnie w gabinecie. Siedząc za odrapanym starym biurkiem, w ciepłym kręgu lampy, z pustą ozdobioną jedynie ogromnym czarnym krucyfiksem ścianą za plecami. Krzyż był wielki, ze dwa metry wysokości, a twarz wiszącego na nim Zbawiciela miała ten nadekspresyjny, makabryczny wyraz, jaki nadawano mu w baroku. Nocny koszmar wrócił do mnie jak bumerang.
Taki krzyż powinien był wisieć nad nakrytym czerwonym suknem stołem mistrza inkwizytora, Jana z Capistrano. Tego samego, który odwiedził na krótko Kraków, po czym wyjechał, pozostawiając po sobie złowrogą dziecięcą wyliczankę:
Entliczek, pętliczek, czerwony stoliczek pana Jana Kapistrana. Na kogo wypadnie, temu głowa spadnie.
Entlik to rzemień, gdybyście nie wiedzieli.
Przełknąłem ślinę, ale nie dałem nic po sobie poznać.
Nie czuję się dobrze w takich miejscach. Widziałem znacznie więcej niż większość duchownych i nic z tego, co tam spotkałem, nie przypominało tego, o czym mówi się na lekcjach religii. Mimo to uważają, że i tak wiedzą więcej.
Może i tak.
Tylko że ja to widziałem.
Chyba.
Przeor przywitał się, kazał siadać, nalał mi herbaty do filiżanki.
Nalewając mi herbaty, podsuwając małą miseczkę konfitur i herbatniki, wyglądał po prostu jak chudy, starszy pan, w szarym swetrze i flanelowej koszuli. Habit wisiał na żelaznym haku na ścianie, w towarzystwie czarnego garnituru rozpiętego na wieszaku.
Splótł szczupłe, upstrzone plamami wątrobowymi palce i uśmiechnął się.
– Od dawna znał pan brata Michała?
– Studiowaliśmy razem – powiedziałem swobodnie. – To było jeszcze zanim… zanim wstąpił do klasztoru.
Nie miałem pojęcia, ile stary wie o Michale. Czy wiedział o jego żonie? Z drugiej strony nie mieli ślubu kościelnego, więc formalnie wszystko było w porządku.
Patrzył na mnie badawczo, z jakimś takim podejrzanym uśmieszkiem plączącym się na ustach. Zastanowiło mnie, ile też ten przeor wie z kolei na mój temat. Czy to, o czym rozmawialiśmy z Michałem, powinno być przedmiotem spowiedzi? Może i trzymał się tajemnicy, ale swoje wiedział.
Nie byłem pewien, czy mi się to podoba.
– Wiadomo już, co mu się stało?
Przeor pokręcił głową.
– Zawał. Rozległy zawał serca. Taki młody człowiek… Cóż… Bóg tak chciał.
Nie kpił. Z jego punktu widzenia obaj pewnie byliśmy młodzi.
Pod beczkowym sufitem cisza była niemalże namacalna. Upiłem łyk herbaty, przekonany, że siorbię ogłuszająco, łyżeczka zgrzytnęła jak szufla.
– Zostawił testament?
– Należał do Towarzystwa Jezusowego. My nie mamy za wiele dóbr materialnych. Nie bardzo jest co zapisywać. Trochę ubrań, papiery, garść drobiazgów… żaden majątek.
– Ale ojciec mówił, że zostawił coś dla mnie. Skąd wiedział?
– Nie wiedział. To nie testament. To była paczka, którą zamierzał panu wysłać. Pańskie własne rzeczy: książki, szachownica. Widocznie pożyczył, a nie miał jak oddać. I cóż… nie zdążył…
Nie pożyczałem mu ostatnio żadnych książek, a już na pewno nie szachownicę. Miał własną i bardzo ją lubił. Zresztą wpadał do mnie dość często. Do głowy by mu nie przyszło, żeby cokolwiek wysyłać pocztą. Nie dałem jednak nic po sobie poznać.
Przeor wypił łyk herbaty. Zza okna dobiegał plusk deszczu i miarowy chrzęst miotły smagającej bruk. Zachciało mi się papierosa.
– Ojcze… Jak to się stało?
Rozłożył bezradnie ręce.
– W nocy. Rano brat Grzegorz znalazł go martwego w łóżku. Pan powołał go do siebie, tyle możemy sobie powiedzieć. Wie pan, jak to jest. Medycyna… nauka… Tymczasem po prostu niczego nie wiemy. Może tylko wydawał się zdrowy, a choroba poczyniła już spustoszenia, a może po prostu wola boska.
– Gdzie jest pogrzebany?
Pokręcił głową, jakby chciał mi czegoś delikatnie zabronić.
– W naszej krypcie. W podziemiach kościoła. Należał do Kościoła, proszę pana. A teraz należy do Boga.
Otworzył szafkę biurka i podsunął mi paczkę. Prostokątną, zapakowaną w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. Obróciłem ją w dłoniach, gdzieś w środku drewnianego pudła zagrzechotały figury.
Szachy.
Często rozmawialiśmy przy szachach. To była jedna z tych rzeczy, które ciągle nas łączyły, mimo upływu lat. Upodobanie do staroświeckich gier planszowych. Takich solidnych, w drewnianych pudłach, ze skomplikowanymi, wymyślnymi zasadami. Szachy, tryk trak, mahjong, domino, go. Popijaliśmy moją śliwowicę albo jego koniak, graliśmy i rozmawialiśmy.
Może dlatego, że obaj byliśmy samotni. Ścisnęło mi się gardło, poczułem skurcz gdzieś za oczami. Dziura po kimś bliskim jest jak rana postrzałowa. Niby niewielka, ale nieznośna. Konsekwencje czyjejś śmierci to niekompletny, dziurawy świat, który pozostawił po sobie zmarły. Takie rzeczy jak to, że już nie zagramy. Już nie będziemy kłócić się o teologię ani, psiakrew, o filmy. Już nigdy go nie przekonam ani nie będzie okazji, żebym dał się przekonać. Jednak mnie nie nawróci…
Napiłem się herbaty. Przeor patrzył badawczo.
– Tylko modlitwa pozwala zrozumieć. Inaczej zostaje nicość, rozpacz i samotność. Wierzący nigdy nie są samotni. Niech pan się modli. Racjonalizm nie da panu odpowiedzi. Jego królestwo kończy się, zanim zdoła pan zadać pytanie o sens śmierci człowieka. Tylko Bóg zna odpowiedź i tylko On może jej panu udzielić.
Uśmiechnąłem się pojednawczo, ale miałem własne zdanie. I wiedziałem, że nie warto wdawać się w dyskusje z jezuitami. A królestwo, które ja oglądałem na własne oczy, nie miało nic wspólnego z racjonalizmem.
Zresztą, nie zależało mi na tym, żeby popisywać się przed przeorem niezależnymi poglądami. Zależało mi na tym, żeby się nie rozpłakać. Nie pod tym konającym w barokowych męczarniach Zbawicielem, nie pod krogulczym wzrokiem starca siedzącego za olbrzymim jak katafalk biurkiem. Nie jak skruszony heretyk.
Entliczek, pętliczek…
Do wyjścia prowadził mnie kolejny mnich. Młody, krótko ostrzyżony, w habicie z odrzuconym kapturem, o poczciwej, wiejskiej twarzy. Wędrowaliśmy kamiennymi korytarzami, mijając szeregi drewnianych drzwi, posadzka ostro pachniała pastą do podłogi, jak w wojsku.
– Pan znał brata Michała? Pokazałem mu paczkę.
– To był mój przyjaciel. Od lat. Pokręcił głową i westchnął.
– Kto by pomyślał… Przecież wcale nie był stary.
I tak nagle… jeszcze w kaplicy?
Nie jestem taki głupi, żeby mówić „a przeor mi powiedział, że umarł w łóżku!”.
– Jak to się stało?
– Leżał w kaplicy. Krzyżem. Mnich rozłożył ręce, jakby chciał zademonstrować,
co to jest krzyż.
– Tak go znaleźliśmy.
– Narzekał na zdrowie? Coś go bolało?
– Michał? Nie. Nigdy się nie męczył. Pracował do późna. Zawsze siedział w nocy. Rano w jego celi znaleźliśmy rozsypane papiery, przewróconą szklankę z herbatą, a on leżał w kaplicy. Zupełnie jakby się zerwał, przewrócił krzesło i pobiegł się modlić, nawet drzwi nie zamknął. Dziwne… – Mówił pod nosem jakimś konfidencjonalnym szeptem. Z przeciwka wyszedł na nas inny mnich niosący pod pachą stertę tekturowych teczek. Mój przewodnik zamilkł na chwilę i poczekał, aż tamten zniknie za załomem korytarza, aż umilknie echo jego kroków. – Przecież nawet nie wiadomo, na co umarł – wyszeptał. – Nawet go nie zbadali. Nikogo nie wezwali. Policji, pogotowia. Tylko naszego lekarza, żeby wystawił akt zgonu.
– Może mi brat pokazać jego celę? Aż się zatrzymał.