– Przeor nie pozwoli. Tam jest chyba zamknięte.
– Niech brat zrozumie. To był mój przyjaciel. Chciałbym się pożegnać.
– Pan wie, czym się zajmował? Czym my się zajmujemy? – spytał niepewnie, zagryzając wargi, jakby koniecznie chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, czy może. Tak to odczytałem. Nie pytał przecież, czy wiem, co to jest klasztor.
Rzecz w tym, że nie znałem żadnych szczegółów. Właśnie to, że Michał nigdy nie powiedział mi nic konkretnego, było podejrzane. To, oraz jego tajemnicze podróże, pancerny neseser z uchwytem przystosowanym do przypinania kajdanek, kamera przed furtą i kuloodporne drzwi. Spojrzałem przewodnikowi prosto w twarz.
– Był historykiem. Archiwistą. – Pudło. Wtem przypomniałem sobie, co rzucił kiedyś od niechcenia, kiedy go wypytywałem, czym się zajmuje. Bodajże usiłowałem mu wmówić, że jest darmozjadem. – Szukał… prawdy.
Mnich zatrzymał się nagle jak uderzony. Zrobił gest dłonią, jakby chciał przyłożyć palec do ust, i przewrócił oczami, wskazując nimi ściany i sufit.
– Ma pan dwie minuty – wyszeptał. – A ja nic nie widziałem. Tędy.
Nie wiem, czego się spodziewałem. Biel ścian, ciemne drewno sprzętów. Piwniczny, beczkowy sufit, tapczan, biurko, wieszak, klęcznik, krucyfiks. Pomieszczenie bezosobowe, jak pokój w akademiku. Pachniało woskiem do mebli i ciężkim aromatem kadzidła.
– Okadzili celę – wyjaśnił młody. – Ktoś mi mówił, że przeprowadzili egzorcyzmy, zaraz jak umarł. Dwie minuty – dodał. – Poczekam na korytarzu.
Nawet nie byłem pewien, czy to cela Michała. Zawsze to on mnie odwiedzał albo spotykaliśmy się na mieście. Nie wiedziałem, dlaczego ten mnich mnie wpuścił. Wydawało mi się, że czegoś się boi. Nie wiedziałem, skąd to wrażenie. Coś tu było nie w porządku.
Usiadłem na zasłanym szarym kocem łóżku i rozejrzałem się, szukając śladów Michała, ale pokój był jak wymieciony. Z biurka znikła przewrócona szklanka, ktoś pozbierał rozsypane papiery. Minęły dwa tygodnie. Była tu rodzina – ojciec i siostra Michała. Zabrali to, co mogło mieć dla nich wartość. Czyja wiem, zdjęcia, papiery, listy, zegarek. Resztą osobistych rzeczy zajęli się mnisi. Spakowali w pudło i oddali na makulaturę albo wręcz wyrzucili. Ubrania i inne szpargały też. Nawet pościel znikła. Przypuszczalnie pokój miał posłużyć nowemu właścicielowi, ale na razie stał pusty. Brakowało im rekrutów, czy też nie było chętnych na lokum po zmarłym?
Wyglądało to tak, jakby lokator się wyprowadził; albo jakby nigdy nie istniał. Znowu poczułem bolesny skurcz w oczodołach i w gardle. Zacisnąłem szczęki.
– Nie dam ci tak zniknąć – szepnąłem.
Ścisnąłem palcami nasadę nosa.
Chrząknąłem.
Pewnie, że był mnichem. Był też pobożny, to jasne.
Ale nie mogłem sobie wyobrazić, że leci po nocy do kaplicy leżeć krzyżem, przewracając przy tym wszystko na biurku. Wiara Michała była jakaś taka racjonalna i prosta. Daleka od ostentacyjnych, dramatycznych ceremoniałów. Nie mogłem go sobie wyobrazić w takim stanie.
I dlaczego zostawił mi paczkę z własnymi rzeczami?
Usiadłem za biurkiem, twarde krzesło z podłokietnikami zaskrzypiało pode mną. Położyłem dłonie na stole. Zamknąłem oczy.
Chciałem go wyczuć.
Czasami się udaje.
W celi panowała cisza. Czułem tylko własne podenerwowanie i przekonanie, że wszystko to jest trochę surrealistyczne i cholernie dziwne.
Może po prostu nie mogłem się pogodzić z tym, że życie gaśnie nagle bez powodu, jak zdmuchnięta świeczka, i zostawia po sobie dziurę.
– Jesteś tu? – szepnąłem. Mój głos brzmiał dziwacznie i niesamowicie. – Chcesz mi coś powiedzieć?
Czasem się udaje.
Albo, ewentualnie, moje urojenia zaczynają wracać.
Czułem, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Paskudne, niedające spokoju drobne przeczucie, jak zadra pod paznokciem albo ułamany kawałek wykałaczki między zębami. Niby nic, ale nie do zniesienia. Chciałbym zrozumieć.
Otworzyłem szuflady, jedną po drugiej. Nic – tylko po ślepym arkuszu sklejki przeturlał się zapomniany ołówek.
Blat był prawie pusty. Widać było matowy prostokąt tam, gdzie stał kiedyś komputer, teraz został z niego tylko leżący na podłodze przedłużacz z listwą zabezpieczającą oraz porzucona pod blatem, odpięta myszka.
W czarnym kamiennym kubku tkwił jednorazowy długopis, stara obsadka ze stalówką, wewnątrz poniewierało się trochę kurzu i dwa spinacze.
Przejechałem dłonią pod blatem. Zerknąłem pod biurko, ale nie było tam żadnej kartki przyklejonej pod spodem ani nawet gumy do żucia. Zajrzałem pod krzesło.
Nie wiem, czego szukałem.
Otworzyłem okno i obmacałem parapet na zewnątrz i od dołu. Wyjąłem po kolei wszystkie szuflady i obejrzałem je z każdej strony.
Przyjrzałem się ścianom. Sterczało z nich tylko kilkanaście łebków gwoździ. W różnych miejscach. Obrazki, które na nich wisiały, znikły, ale w tym nie było nic dziwnego. Dziwne było to, że wszystkie gwoździe zostały grubo pomalowane. Przesunąłem dłonią po ścianie, na palcach został mi biały, słaby ślad, jakby kredy. Ściany odmalowano. Czy coś na nich było?
Na podłodze leżał chodnik.
Patrzyłem na niego kilka razy, czując, że coś mi w nim nie pasuje. Był niczym zgrzyt.
Dywanik jak dywanik. Skromny, wełniany. Trzy metry na półtora, w abstrakcyjne wzory z beżowych i ciemnobrązowych trójkątów. Nie wydawał się specjalnie luksusowy, nie sprawiał wrażenia czegoś niestosownego, nawet w mnisiej celi.
Zajmował prawie całą wolną podłogę, ale taki jest właśnie sens istnienia dywaników. Czego się spodziewałem – włosiennicy na podłodze?
Wtedy dopiero zobaczyłem coś białego. Leżało pod dywanem, wystawiając tylko mały rożek. Odwinąłem brzeg i okazało się, że to metka. Biały kartonik uczepiony kawałkiem żyłki do osnowy dywanu.
„IKEA” – głosiły czarne litery. „Chodnik Fjóllsgglund”.
Nowiutki.
Może chodziło o przygotowanie celi dla nowego lokatora.
Zwinąłem chodnik jak się dało, bez przesuwania mebli. Obejrzałem deski pod spodem, pociemniałe, surowe, zaimpregnowane tysiącami warstw wosku lub jakiejś pasty do podłogi. Nawet nie od razu to zauważyłem.
Ścieżkę drobnych, okrągłych plam, nie większych od jednogroszowej monety albo mniejszych. Ledwo ciemniejszych od drewna starego parkietu, ale kiedy już się zauważyło pierwszą, całkiem wyraźnych. Było ich może kilkanaście, drobnych i rozrzuconych dość rzadko. Każda idealnie okrągła, z wianuszkiem śladów po mikroskopijnych kropelkach dookoła. Krew jest gęsta. Gdy już kapie, to dużymi kroplami. A ta tutaj kapała z dość wysoka, to znaczy, że ten, co krwawił, stał lub szedł od biurka do drzwi.
To nie był ślad jakiejś masakry. Krwawienie nie było poważniejsze niż, powiedzmy, z nosa. Jednak w takim wypadku krwi byłoby może trochę więcej, ale byłaby to jedna ścieżka. Jeden szereg plam. Tu krople rozciągały się pasem szerokości co najmniej pół metra, jakby ktoś broczył z kilku drobnych, ale głębokich skaleczeń równocześnie.
Niektóre ślady próbowano zetrzeć, ale to tylko pogorszyło sprawę i rozmazało je w półksiężycowate smugi. Wtedy ten, kto je ścierał, dał spokój i walnął na podłogę dywanik.
– Trzeba czytać książki, ciemniaku – mruknąłem. – Odyseję se poczytaj. Krew się zmywa octem.
Zajrzałem pod koc na tapczanie, ale pościeli nie znalazłem. Materac również był nowy i nazywał się Yggdlar, ale to niekoniecznie znaczyło coś dziwnego, skoro ktoś miał tu wkrótce zamieszkać. Zresztą, akurat materac w klasztorze to przypuszczalnie najbardziej kłopotliwy ślad po człowieku.
Biczował się tu? A potem, krwawiąc, pobiegł do kaplicy?
Michał?!
Zajrzałem jeszcze pod łóżko, ale zobaczyłem tylko nieliczne kłębki kurzu.