I dwa patyki.
Jeden leżał całkiem blisko, właściwie w zasięgu ręki.
Miał długość dłoni, był z brązowego drewna i kończył się piekielnie ostrym kolcem. Cierń. Twardy jak żelazo cierń tropikalnego drzewa.
Wydobyłem także ten drugi, niemal identyczny, tylko odrobinę krótszy. Wydało mi się, że na końcach są ciemniejsze niż u nasady.
W kieszeni kurtki znalazłem chusteczkę higieniczną, naplułem na nią i przetarłem koniec ciernia. Na ligninie pojawiła się brązowawa smuga.
Krew.
Zawinąłem ciernie w chustkę i schowałem do kieszeni kurtki.
Wydobyłem tytoń, pakiet bibułek, skręciłem sobie papierosa, powąchałem go i zatknąłem za ucho.
I wtedy wydało mi się, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko okno, mokry dach, pokryty lśniącą dachówką i niebo jak szare płótno.
A potem poczułem, że robi się zimno. Po lewej stronie ciała prześlizgnął się dreszcz, jakbym otarł się o naelektryzowaną, plastikową folię. Chuchnąłem i zobaczyłem obłoczek pary.
Drzwi szafy otworzyły się ze skrzypieniem. Zobaczyłem drewniane wnętrze i rząd pustych wieszaków.
Kołysały się lekko.
I tylko tyle.
Mnich zastukał nagle w drzwi, aż się wzdrygnąłem. Zajrzałem do szafy, ale nie zobaczyłem niczego nadzwyczajnego, więc wyszedłem, zabierając swoją paczkę.
– Znalazł pan coś? – zapytał cicho, kiedy szliśmy przez dziedziniec.
– Co miałem znaleźć? Przecież tam jest zupełnie pusto.
Wprowadził skomplikowany kod, klawisze wydawały pod jego palcami śpiewne dźwięki, niczym dzwonki wiatrowe. Zamek zabzyczał.
Zatrzymałem się w progu.
– Szczęść Boże… – powiedział, patrząc tęsknie nad moim ramieniem na wąską uliczkę i ścianę kamienicy naprzeciwko. Wydało mi się, że nie ma ochoty zamykać za mną tej furty.
– Szczęść Boże – odpowiedziałem. – Niech brat uważa na ciernie.
Zanim odszedłem, zobaczyłem jego nagłe rozszerzone strachem oczy.
ROZDZIAŁ 2
Paczkę zza grobu rozpakowałem po południu. Chciałem to zrobić od razu, ale tego dnia akurat musiałem popracować.
Nic wielkiego – dyżur w zakładzie od dwunastej do czternastej trzydzieści, który przesiedziałem, pukając jednym palcem w klawiaturę, pisząc niespiesznie artykuł do „Acta Aetnologica” i czekając na jakiegoś studenta, który mógłby mnie potrzebować, potem miałem seminarium z trzecim rokiem. O piątej byłem z powrotem w domu. Ludziom harującym w jakiejś korporacji trudno byłoby coś takiego w ogóle uznać za pracę. Normalnie rozdarłbym paczkę i sprawdził, co jest pod opakowaniem. Ale nie tym razem. Coś było nie tak i nic z tego nie rozumiałem, wiedziałem tylko, że wszystko może być ważne.
Zachowywałem się, jakbym miał do czynienia z bombą. Ostrożnie przeciąłem szary sznurek, starannie odwinąłem papier i obejrzałem go ze wszystkich stron, niemal obwąchałem, ale okazał się zwykłym, brązowym papierem do pakowania kupionym w sklepie papierniczym.
Szachownica. I dwie książki, jedna o nic niemówiącym tytule „Mistycy i pustelnicy we wczesnym chrześcijaństwie” oraz Biblia. Niewielka, drukowana na bibułce, oprawiona w czarne płótno, taka, jaką czasem można znaleźć w tradycyjnych hotelach. W życiu ich nie widziałem na oczy i to z pewnością nie były moje książki.
Jego szachownica. Nie miał wiele dobytku i w ogóle nie przywiązywał się do przedmiotów. Wyjątkiem była ta szachownica. Stara, chyba dziewiętnastowieczna szachownica podróżna, wykonana z kilku gatunków drewna o różnych kolorach. Podejrzewam, że dla niego, mieszkającego pół życia w zakonnej kwaterze, wiecznie wyruszającego w tajemnicze podróże i sypiającego po jakichś pokojach gościnnych albo pielgrzymich noclegowniach, stanowiła namiastkę domu. Wiedział, że ja mam własną, bo grał na niej milion razy.
Pomyślałem, że chyba przeczuwał, iż jego czas się kończy.
To był znak. Ale byłem pewien, że kryje się za tym coś więcej i że chciał przekazać mi jeszcze coś konkretnego. Szukałem jakiejś informacji. Nie wiem już, czego. Szyfru? Napisu atramentem sympatycznym?
Adres na papierze wpisał ktoś inny. Michał stawiał kwadratowe, identyczne litery, równo jak drukarka. Ten, co pakował szachownicę, nagryzmolił cienkie, rozchwiane znaczki, jakby pająk łaził po papierze. Wyglądało na to, że paczkę otwarto, sprawdzono, co jest w środku, i zapakowano ponownie. Jeżeli cokolwiek było napisane na papierze od środka, poszło i tak do pieca. Jeżeli był jakiś list, z pewnością spotkało go to samo. Gruntownie wysprzątano pokój. Zniknęły wszystkie rzeczy Michała. Odmalowano ściany. Pochowano ciało pospiesznie, w miejscu niedostępnym dla nikogo, poza zakonnikami.
Młody mnich twierdził, że Michał zmarł w kaplicy, leżąc krzyżem. Przeor, że leżał w łóżku i odszedł w czasie snu. Na podłodze były ślady krwi.
I ciernie.
Nie znam się na zakonnych obyczajach, ale dla mnie to wszystko wyglądało raczej tajemniczo.
Michał nie wierzył w tajemnice. To też było dla niego charakterystyczne. Zbierał książki i filmy o spiskach, I ale głównie po to, żeby się z nich wyśmiewać. Kolekcjonował teorie spiskowe, zwłaszcza religijne, i pękał nad nimi ze śmiechu.
„Spisek to są ludzie – powiedział kiedyś. – Nie twierdzę, że spisków nie ma, tylko że są tym, czym każda zmowa kilku osób. Chodzi o to, że nie ma żadnych konspiracji rządzących światem, Kościołem albo choćby i Watykanem. Są kliki. W historii wielu ludzi oczywiście próbowało, ale to się kończy błazenadą, jak masoneria. Ceremoniałem, klubem bogatych snobów nadających sobie dziwne tytuły – i tyle. To jest nieskuteczne. Spisek, powiedzmy, siedmiu mędrców, będzie miał taki wpływ na świat, jaki może mieć siedmiu facetów i to tylko przy nierealistycznym założeniu, że będą się zawsze trzymali swoich zasad, niczego nie wychlapią i nigdy się nie pokłócą choćby co do metod. Spisek sześciuset sześćdziesięciu sześciu, nawet jeżeli będą wpływowi, zamieni się w jeden bajzel. Choćby mieli rządzić światem, zamienią się w ONZ. Upłyną dwa miesiące i nie będą w stanie dogadać się nawet, która jest godzina. Zaraz rozpadną się na sześćdziesiąt małych spisków. Mafia?! To nie jest spisek, tylko bardzo konkretna konspiracja o ograniczonym polu działania. Mafia nie rządzi światem, tylko zarabia forsę. Zresztą nie jest bardziej tajemnicza niż Microsoft. Skuteczność mafii polega na nieudolności prawa i tyle”.
Najbardziej lubił teorie o spiskach kościelnych. Mógł z tego szydzić godzinami.
„Na»Ostatniej wieczerzy«jest namalowana Maria Magdalena, żona Jezusa?! Bo ta postać wygląda na dziewczynę? Połowa postaci u Leonarda tak wyglądała! Rysował androgynicznych młodzieńców! Lubił albo taka była maniera. A gdzie w takim razie na tym obrazie jest Jan? Poszedł na kebab?! A gdyby coś takiego miało miejsce, to skąd akurat Leonardo miałby o tym wiedzieć?”.
„A Maria Magdalena uciekła do Galii?! A dlaczego nie do Ameryki? Proszę cię! Nauczała Galów?! Po aramejsku? To gdzie jest kult, który by stworzyła? Gdzie kościoły, wierni? Co to w ogóle jest za nowość? Przecież ta bzdura była już w»Sangrail święta krew«dwadzieścia lat temu. Jeden koleś ukręcił sobie życiorys, z którego wynikało, że jest potomkiem Merowingów, samego Jezusa, Bilbo Bagginsa i nie wiadomo kogo jeszcze. Sfałszował kupę dokumentów, schował przemyślnie, a potem nagle odkrył”.
„Maria Magdalena nie mogła być Marią z Betanii, bo była z Magdali! Magdalena to znaczy»ta z Magdali«, chyba wiedziała, gdzie mieszka?”.
I tak dalej!
Nie o to chodzi, że myśmy się godzinami kłócili. To była taka rozrywka. Taka sama, jak szachy czy go. Wywlekałem jakieś teorie, prowokowałem Michała, a on nigdy nie miał dosyć. Wywlekałem templariuszy, katarów, Borgiów, Bractwo Syjonu, papieżyce i diabli wiedzą, co jeszcze.