Zrobiłem sobie jeszcze jedną herbatę.
Włączyłem telewizor, a potem siedziałem w fotelu, wduszając przycisk pilota, szukając czegokolwiek, co nie byłoby kpiną z mojego człowieczeństwa i inteligencji. Bezskutecznie. „Musimy stale się zmieniać, by nadążyć za stale zmieniającym się światem. Trzeba zapomnieć o takich słowach jak…”. Proszę! Zap! „Uwaga! Alarm dla skóry! Tylko najnowszy…”, zap!, „pracę znajdą tylko najlepsi, stale poszukujący nowych wyzwań”, zap!, „zwłoki nie miały żadnych znamion rozkładu”, zap!
Normalny człowiek. Tak spędzają czas normalni ludzie, nie? Siedzą w fotelu z pilotem w ręku i zmieniają kanały. Albo przestają zmieniać, rezygnują i oglądają cokolwiek. Kiedy to się stało? Kiedy telewizja zmieniła się w cmentarzysko staroci i mównicę dla przemądrzałych imbecyli? Zacząłem się obawiać, że pod moją nieuwagę światem zawładnęli obcy. Może nie ma już nowych filmów, bo kosmici dysponują tylko skromnym zapasem, który ocalał po poprzedniej cywilizacji. Dlatego w kółko leci to samo. Dziury wypełnia się bełkotem jakichś odmóżdżonych ofiar porwań.
Próbowałem znaleźć program, który kiedyś lubiłem, ale zniknął. Przebiegłem wszystkie kanały, w efekcie usiłowano mi sprzedać golarkę do ubrań, cokolwiek to miałoby być, całkowicie absurdalne przybory kuchenne oraz pokraczny rower treningowy, na którym można było, kręcąc pedałami, wymachiwać jednocześnie rękami. Prezenterka przypominająca lalkę Barbie znajdowała się w stanie entuzjazmu graniczącym z ekstazą i histerią. Czy obcy nie wiedzą, do czego służy rower? Albo że można robić pompki? Skasowałem ten program i zagłębiłem się w mozolną procedurę ustawiania częstotliwości. Wduszałem przyciski, kanały pojawiały się jeden po drugim, ciągle te same, tylko w różnych językach. Golarkę do ubrań zaoferowano mi po niemiecku, węgiersku i prawdopodobnie po szwedzku. Postanowiłem wrócić do sprawy, kiedy tylko okaże się, że moja odzież zapuszcza wąsy.
A potem wlazłem chyba na obszary rzadko używanych częstotliwości, bo wszędzie napotykałem biały szum. Okropny, świdrujący uszy dźwięk, podobny do skwierczącego tłuszczu, i obraz przypominający migotliwy biały żwir.
Akurat odłożyłem pilota na stolik, żeby skręcić sobie papierosa, kiedy wśród hipnotycznie mrowiących się, świetlistych robaczków pojawiła się czarna plama, wrzecionowaty, rozmyty kleks, lekko podobny do ludzkiej sylwetki, a trzeszczący jak łuk elektryczny głos powiedział nagle: Peccator! Peccator! Peccator!
Skamieniałem z językiem przytkniętym do brzegu bibułki. Odłożyłem skręta na stolik, wyłączyłem telewizor. Biały szum ma to do siebie, że jest chaotyczny, a mózg nie radzi sobie z chaosem. W końcu człowiek zaczyna się w tym dosłuchiwać pozornie sensownych dźwięków.
Jakoś dzisiaj nie chciało mi się niczego oglądać.
Jerzy jest maniakiem. Podobno ma jakieś mityczne życie rodzinne, ale nie jestem pewien, czy udane. Prawie zawsze można go złapać albo w zakładzie, albo, jeżeli jest zamknięte, w bibliotece. Jeśli jakimś cudem siedzi w domu, zawsze sprawia wrażenie, że marzy o tym, żeby rzucić wszystko i zatonąć w starych papierach. Tak samo było i tym razem. Zawracałem mu głowę w domu, dokładałem nikomu do niczego niepotrzebnej roboty, a on cieszył się, jakbym kupił mu szybowiec. Takiego nazwać molem książkowym, to jeszcze za mało. To był książkowy tyranozaur.
– Czekaj, zapiszę sobie. Jak on się nazywał?
– Teofaniusz albo Teocjusz z la Libela. Między sto dziewięćdziesiątym a dwieście pięćdziesiątym. Ponoć zostawił jakiś traktat, może w formie listów. Mistyk, siedział na pustyni w grobowcu. Chyba Kopt lub Grek, ale siedział w Abisynii.
– Wziąłeś się za kulturoznawstwo historyczne? Myślałem, że to nie twoja działka.
– Nie – odparłem wymijająco. – Muszę sprawdzić jedno odwołanie. Przepraszam za kłopot, sprawdź, jak będziesz miał chwilę, to nic pilnego. Cokolwiek o nim znajdziesz, będzie dobrze.
– Daj spokój, to bardzo ciekawe. Zaraz zajrzę do Forestera.
No tak. Bardzo ciekawe. Dzięki ci, Boże, za maniaków. Dla Jerzego działanie bieżnika na oponie było „bardzo ciekawe”.
Ogoliłem się, założyłem świeżo wyprasowane spodnie, czarną koszulkę i fikuśną marynarkę.
A potem zadzwoniłem po taksówkę.
Wychodząc z domu, nie zgasiłem światła.
Ogólnie pomysł był tego rodzaju, że pojadę do jakiegoś klubu i poszukam sobie dziewczyny. Miałem stawać się normalnym człowiekiem, nie?
Fatalny pomysł.
Po pierwsze, był środek tygodnia i większość dziewczyn najwyraźniej zajmowała się czymś innym. Po drugie, wizyta w takim klubie dla kogoś w moim wieku to najlepszy sposób, żeby nabawić się depresji. Nie jestem stary, ale na pierwszy rzut oka widziałem, że tu nie pasuję. To wszystko były dzieci. Jeszcze gorsze od moich studentek. Muzyka była dla dzieci. Nawet alkohol wydawał się infantylny. Nie znoszę słowa „młodzieżowe” – kojarzy mi się z jakąś komunistyczną organizacją, aż błyszczy od propagandowej hipokryzji i tutaj by nie pasowało. Nie dałoby się pogodzić z przygodnym seksem w toalecie i kokainą.
Lokal był tak paskudny, że aż chciałoby się powiedzieć, że jest „trendy”, ale to słówko nie było już trendy.
Teraz klub był „dżezi” – co brzmiało jeszcze głupiej i jeszcze bardziej adekwatnie. Częściowo sterylny niczym poczekalnia u dentysty, a częściowo ucharakteryzowany na zapuszczony i bez żadnego nastroju. Siedziałem przy barze, znosiłem okropną, chaotyczną muzykę i czułem się jak starotestamentowy patriarcha. Jak nieznośny, rozwichrzony dziad. Jak Teofaniusz, który zwlókł się ze swojego katafalku, okręcony zetlałym całunem, i nagle poszedł się zabawić, cuchnąc pleśnią i stęchlizną, otoczony rojem much.
Kilka wijących się na pustawym parkiecie dziewcząt wpędziło mnie w okropny nastrój. Ni to tęsknoty, ni to żalu, ni to pożądania.
Powinienem był pójść do któregoś z pubów dla motocyklistów. To chyba miejsce dla mnie. Rzecz w tym, że zanim człowiek dorobi się harleya, roadstera albo hondy golden wing, z reguły zdąży wyrosnąć już z wieku szczenięcego, więc siedziało tam pełno takich jak ja. Osobników, których Anglosasi nazywają muttons - baranina. Niby w średnim wieku, ale stanowczo odmawiających wstąpienia w szeregi statecznych podtatusiałych obywateli. Kiedy mężczyzna, przekroczywszy czterdziestkę, nie zamienia się we własnego ojca, budzi natychmiast irytację i pogardę. Wśród facetów obnoszących tatuaże na tłustawych ramionach, przetykane siwizną brody i kucyki oraz kryjących oponkę tłuszczu pod ciężką, skórzaną ramoneską czułbym się dużo lepiej. Wśród wyznawców drugiej młodości i wiatru w przerzedzonych włosach. Tyle tylko, że wolnych dziewcząt było tam jak na lekarstwo. Te nieliczne stanowiły łup kogoś, kto wyczołgał się właśnie z ruin małżeńskiej katastrofy i leczył się wymarzonym stalowym rumakiem oraz przylepionym do pleców blond aniołkiem, obejmującym go w pasie na zakrętach. Traktowali je tak, jak doberman traktuje świeżą kość, więc nie miałem tam dzisiaj czego szukać.
Zamówiłem sobie wódkę, ale była tylko pieprzowo-ziołowa i smakowała jak zalewa do peklowania dziczyzny. Trudno. Na szynkwasie stały popielniczki, więc istniała szansa, że nikt nie dostanie spazmów na widok papierosa. W razie czego będę udawał, że to marihuana.
Muzyka i rytm brzmiały, jakby zepsuła się parowa sieczkarnia. Na słowa utworu składał się dwuwiersz, powtarzany monotonie od piętnastu minut.
Uznałem, że trzeba przestać narzekać i zająć się czymś produktywnym. W końcu nie przyszedłem tu dla przyjemności. To był etap terapii mającej uczynić mnie normalnym obywatelem świata. Mieszkańcy tego świata to właśnie robili dla rozrywki i w celu spotkania samicy swojego gatunku. Wypiłem dwie szklaneczki bejcy do sarniny i poszedłem tańczyć. To pierwszy etap procedury. Bezwzględnie i z całym zaangażowaniem należy tańczyć.