A potem skuliła się, osunęła na kafelkowaną podłogę i zaczęła płakać. Głośno i rozpaczliwie, aż mi się serce krajało.
– Myślałam, że jesteś taki jak on – szlochała. – Mówił, że jest reżyserem, sukinsyn…! Chciałam cię zarazić! Wszystkich was chciałam zarazić! Wszystkich, takich jak on… dranie… zanim umrę…! No idź już! Chciałam cię zarazić! Zostaw mnie!
– Nie rób tego – powiedziałem.
Poszedłem. Zostawiłem ją, klęczącą na podłodze i szlochającą wśród rozsypanych banknotów.
Zatrzymałem się jeszcze przy barze, gdzie wziąłem i dużą wódkę i przed przełknięciem dokładnie wypłukałem nią usta i gardło.
Tak na wszelki wypadek.
Wyszedłem z klubu i ruszyłem przed siebie, z rękami w kieszeniach. Telefon rozkwilił się, kiedy tylko przeszedłem kilka metrów.
„Cztery nieodebrane połączenia. Masz nową wiadomość w poczcie głosowej”.
Nic dziwnego, nawet własnych myśli nie było tam słychać.
Głos był młody i wydawał mi się znajomy, ale nie: mogłem skojarzyć go z nikim konkretnym. Mówi szeptem. Syczącym konfidencjonalnym szeptem, jakby osłaniał usta dłonią.
„Proszę się ze mną zobaczyć – syczał. – Wiem, że pa coś wie. Muszę się z panem spotkać. Chodzi o śmierć Michała. Ja jestem brat Albert, pokazałem panu jego celę. Proszę jutro do mnie oddzwonić, umówimy się na mieście. Powiedział pan, żebym uważał na ciernie. Proszę się ze mną spotkać. To bardzo ważne”.
Znowu ciernie.
Zapisałem w bazie danych numer, z którego dzwonił, jako „drugi mnich”.
A potem wracałem na piechotę do domu, wciąż słysząc w uszach szloch obcej, umierającej dziewczyny, która już była moja i która omal mnie nie zabiła. Moja tyfusowa dama. Czułem się parszywie.
Popiół i kurz, pomyślałem. Po tej czy po tamtej stronie, wszędzie tak samo. Popiół i kurz.
Rzuciłem niedopałek na chodnik i wściekle roztarłem go butem.
Szedłem.
A tam, gdzie przechodziłem, jedna po drugiej gasły latarnie.
ROZDZIAŁ 3
Na randkę z mnichem umówiłem się w barze. Zadzwoniłem do niego zaraz po przebudzeniu, bo chciałem mieć pewność, że nie będzie mnie wyciągał z wanny. Zareagował dziwnie, opowiadając jakieś głupstwa, najwyraźniej w biegu, a potem zaszył się gdzieś i znowu zaczął szeptać do słuchawki.
Nawiasem mówiąc, nie przypuszczałem, że mnisi mogą mieć komórki.
Bar przed południem to dziwne miejsce. Jest prawie puste, trochę senne i człowiek, siedząc tam, jeżeli nie jest na wakacjach, zaczyna się czuć jak wagarowicz. Dziewczyna stojąca za kontuarem patrzyła szklanym wzrokiem, nieliczni goście popijali w pośpiechu kawę, pokazując sobie papiery zapakowane do plastikowych; ofertówek. Jakaś para biurowych kochanków kryła się w kącie, łasząc się rozpaczliwie, jakby zaraz miała ich rozdzielić wojna. Facet miał dobrze po pięćdziesiątce, a kobieta najwyżej koło trzydziestki, ale wyglądało na to, że się kochają.
Siedziałem w przytulnym kącie pod oknem i czekałem. Przede mną stały dwie filiżanki po espresso, szklanka z sokiem, talerzyk z resztkami ciastka, dwie gazety umocowane do drewnianych wieszaków, które zdążyły mnie już solidnie zirytować i przekonać, że trafiłem na nieprzyjazną planetę, otwarta paczka tytoniu i pakiet bibułek. Spojrzałem na bałagan na blacie i uznałem, że tak wygląda stół człowieka, który czeka na pociąg i wytapia czas w kawiarni, albo kogoś, kogo właśnie wystawiono do wiatru.
Spóźniał się czterdzieści minut. Być może w klasztorze czas płynie inaczej, ja jednak miałem jeszcze po południu zajęcia.
Spojrzałem na sieczoną drobną mżawką ulicę. Popatrzyłem na milczący telefon.
Nie znoszę czekać. Gdybym postanowił zerwać się rano, żeby spędzić parę godzin w kawiarni nad gazetą i kawą, to w porządku. Ale w tej sytuacji czułem tylko zniecierpliwienie.
Wypaliłem do końca papierosa i wyciągnąłem komórkę. Wybrałem „drugimnich” i przygotowałem surowy ton głosu. Jak zwykle w takich razach dostukałem się jedynie do poczty głosowej. Rzuciłem suche „czekam” i czekałem dalej.
Naprawdę chciałem usłyszeć to, co miał mi do powiedzenia. Kiedy czekasz, tracisz kontrolę nad sytuacją. Zdajesz się na inicjatywę kogoś innego, a sam przyjmujesz rolę biernego obserwatora.
Dziesięć minut później siedziałem za kierownicą mojego „samuraja” i, klnąc pod nosem, sunąłem lśniącą od deszczu drogą do Brusznicy. Musiałem wiedzieć, co się dzieje. Chciał powiedzieć mi coś o śmierci Michała i miałem zamiar to z niego wyciągnąć, choćbym miał mu nawinąć mnisie przyrodzenie na bęben wyciągarki.
Tym razem nie spotkałem konduktu, co uznałem za dobrą wróżbę. Zabrałem z bagażnika parasol i odnalazłem wąską, brukowaną uliczkę na tyłach fary.
Chodnik i kawałek jezdni przed furtą klasztoru blokowała ukośnie zaparkowana policyjna fabia i tnący uliczkę w poprzek pasek biało-czerwonej nylonowej taśmy. Pancerne drzwi w murze stały otworem.
To małe miasteczko, ale kawałek policyjnej taśmy działał na gapiów jak lep na muchy. Tyle, że jak przystało na Brusznicę, tłum też był mały. Dwie baby z siatami, jedna bez siat w granatowym kitlu, pan w kapeluszu i z pieskiem, kilku wyrostków, dwóch podpitych gości. I policjant pilnujący taśmy albo może fabii, w której radio grzechotało metalicznym głosem. Lampy na dachu? wciąż błyskały przykrym niebieskim światłem. Stojąca kawałek dalej stara karetka reanimacyjna była z kolei podejrzanie spokojna i cicha, kierowca, siedząc w otwartych drzwiach, jadł kanapkę, metodycznie odwijając papier.
– Co tu się stało? – zapytałem w przestrzeń, gdzieś w stronę matron, które pogdakiwały coś do siebie i najwyraźniej licytowały się na grymasy świętego oburzenia.
– Taka tragedia… Taka tragedia… – usłyszałem w odpowiedzi i jedna z uczciwych mieszczanek przeżegnała się dyskretnie.
– Podobno jeden ksiądz się powiesił – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu pan w kapeluszu i z pieskiem.
– Ale już by pan przestał! Że też panu nie wstyd tak mówić! To był wypadek.
Pochyliłem się, przełożyłem nad parasolem taśmę i ruszyłem do środka. Takie zdecydowane działanie często się opłaca, tylko trzeba nie okazywać wahania. Wchodzić jak po swoje.
– Gdzie! Nie wolno! Nie ma przejścia! – zawołał posterunkowy z wnętrza skody.
– Kancelaria prawna kurii metropolitalnej! – rzuciłem przez ramię władczym tonem, nie zwalniając kroku. – Przeor po mnie dzwonił!
Został w samochodzie. Wślizgnąłem się w bramę i znalazłem na tym samym brukowanym podwórku co wczoraj. Stało tam dwóch policjantów w mundurach, wąsaty jegomość w skórzanej kurtce, otoczony wianuszkiem kilku mnichów.
– Mówię panu, że nic nie zrobię, póki nie przyjadą alpiniści. Dzwoniliśmy. Sądówka tu nic nie poradzi – perorował rozdrażniony wąsaty. – Gdzie przez okno! Nie ma jak, sznur jest uwiązany do tego czegoś na gzymsie, nie ma jak podejść! Może to ksiądz weźmie odpowiedzialność, jeśli ktoś zleci?!
– Ale jak on tam wszedł?! – zawołał ktoś, jakby z irytacją. – Przecież on się panicznie bał wysokości. Na chór się bał wejść! W życiu nie wszedł na dzwonnicę.
– Hej! Tu nie wolno! – krzyknął ktoś na mój widok. Barczysty furtian, który dziś przyoblekł się w szary habit, ruszył w moją stronę niczym nosorożec.
– Ja do brata Alberta! – powiedziałem z oburzeniem. – Byliśmy umówieni. To pilne!
– Jakiego brata Alberta! – warknął mundurowy policjant z notesem w ręku.
– A denat się tak nie nazywał? – zainteresował się wąsacz.
– Jaki denat? Miał mi coś przekazać!
– No, to chyba nie tym razem.
Dopiero teraz zauważyłem, że wszyscy co chwila spoglądają w górę. Powiodłem za nimi wzrokiem, aż na szczyt strzelistej dzwonnicy, bodącej szare niebo, bardziej gotyckiej niż sam gotyk. Zwisał z ostrołukowego wąskiego okna, od strony terenu klasztoru, obracając się powoli wokół własnej osi, z rozłożonymi dość szeroko ramionami, niczym makabryczna zabawka na choinkę. Kaptur habitu spadł mu na twarz, z obszernej szaty wystawały tylko dłonie i buty.