Powiesił się.
Mnich się powiesił. Na dzwonnicy.
– Idź pan już stąd – powiedział furtian, chwytając mnie za ramię. – Lepiej już niech pan idzie.
– Moment – zreflektował się wąsaty w kurtce. – Pan go znał? – Wskazał palcem w górę.
– Przecież nie widzę, kto to jest. Miałem się zobaczyć z niejakim bratem Albertem. I nie znałem go. Znajomy znajomego.
– Przykro mi, ale się już pan z nim nie zobaczy. Proszę stąd iść. Nie ma się na co gapić.
Pewnie, co to za atrakcja – mnich zwisający z dzwonnicy. Kto by się gapił?
Wieczorem zszedłem od piwnicy. Znalazłem goły, nijaki kawałek ściany i zamek ukryty pod udającą kontakt maskującą pokrywką. Zawiasy kryły się wewnątrz fałszywej rury kanalizacyjnej tnącej pionowo ścianę. Uchyliłem ciężkie drzwi i zapaliłem światło.
Nic się tu nie zmieniło. Odstający od ściany blat kuchennego stolika z lampą i kalkulatorem, półki do samodzielnego montażu pełne pudełek, puszek, słoików i najdziwniejszych przedmiotów. W środku ułożone równo, spięte gumkami paczki banknotów, garście złotych monet bitych przez nieistniejące imperia. Pięciorublowe „świnki”, krugerandy, pięciodolarówki, suwereny, kilka dublonów. Obrączki związane sznurkiem jak obwarzanki, nawet kilka sztabek złota.
Moje obole.
Za dużo, żeby stanowiły łup obłąkanego mordercy. Ścigałaby mnie cała policja, a prasa miałaby żer na długie miesiące.
Pogłaskałem wgnieciony hełm M-l, stary, dobry bra-in bucket, pokryty zetlałym pokrowcem zabarwionym w zapomniany już leaf pattern. Przedmiot, który, Bóg jeden wie, w jaki sposób, trafił u nas na bazar staroci. Gdy tylko go zobaczyłem, poczułem, że ma silne Ka, że kiedyś wyniósł cało pewnego człowieka z dżungli pod Nha Trang. Kordelas – wielki, myśliwski nóż, który dał przeżyć komuś w powstaniu styczniowym. Obrzyn – zapyziałe truchło, które nawet gdyby znaleźli, uznaliby za „broń pozbawioną cech użytkowych”. Zardzewiały mechanizm spustowy, pęknięta baskila, przepalona lufa, ukruszona iglica kurka. Ta przycięta do rozmiarów dużego pistoletu niegdyś piękna, angielska dubeltówka jednak pozwoliła zachować głowę pewnemu karpackiemu przemytnikowi i kłusownikowi z początku wieku dwudziestego, potem w rękach jego syna poszła na partyzancką wojnę do lasu i człowiek ten wyszedł cało, zawsze mając ją zatkniętą za pas na plecach, nawet kiedy nie było amunicji do myśliwskiej dwunastki, mimo że musiał walczyć z Niemcami, słowackimi faszystami i później komunistami. Czuję to. Czuję takie rzeczy.
Dlatego chodziłem na pchli targ i wyszukiwałem takie przedmioty. To mogło być cokolwiek. Papierośnica, fajka, pióro, zegarek, moneta, bombka na choinkę. Czasem zardzewiałe lub zaśniedziałe resztki. Ale ich Ka nadal było potężne. Talizmany. Gładziłem je dłonią i niekiedy kupowałem.
W tym świecie były trupami. Przegniłe, zardzewiałe i pokryte śniedzią widma przeżywały drugą młodość w świecie Pomiędzy. Tu były martwe, ale tam ich Ka jaśniało pełnym blaskiem i wciąż chciały chronić swojego właściciela.
Trafiały się też rzeczy, które działały odwrotnie. Równie banalne przedmioty, tylko nasączone nieszczęściem, jak poddane promieniowaniu. Tych nie miałem ochoty nawet dotykać.
Wahałem się krótko. Zdjąłem z półki butelkę z mętną ziołową nalewką, w której pływały kawałeczki suszonych grzybów.
Tylko jeden kieliszek.
Jedno przejście.
Wybrałem ze stojących na półce płytę kompaktową wypaloną z nagrań, które sam zrobiłem w kraju Ewenków, w Baszkirii, na Czukotce. Laik nie zauważyłby w tej muzyce nic szczególnego. Zawodzące, monotonne pienia czarowników, brzękadła i bębny. Takie same, jak te, które puszczałem studentom. Jednak niektóre nie nadawały się do prezentacji na wykładzie. Były prawdziwe i zbyt potężne. Mniejsza już, że sam bym odleciał zza katedry prosto w Krainę Duchów albo Bóg wie gdzie. Ale łatwo mogłoby się okazać, że zrobiłbym komuś krzywdę. I tak miałem opinię nawiedzonego świra. Brakowało tylko, żeby moje wykłady słynęły z ataków epilepsji, przypadków nawiedzeń i halucynacji. Są rzeczy, które można sobie badać, umieszczać w książkach i pracach naukowych, i są takie, których lepiej nie dotykać. Udawać, że nigdy się ich nie widziało, i trzymać w sejfie.
W garażu pogłaskałem postrzelany bak Marlenę, pieszczotliwie oparłem dłoń o uchwyt kierownicy.
Tylko raz.
Jeszcze tylko raz.
Wsunąłem kompakt do odtwarzacza.
Nalałem sobie kieliszek pachnącej torfem i zupą grzybową nalewki.
Zazwyczaj nie potrzebowałem tylu ceremonii. Przejście było dla mnie łatwe, jak skok do wody. Kwestia wprawy. Ale upłynęło trzy miesiące, dziewięć dni i ileś godzin. Nie wiedziałem, jak to będzie.
Rozdmuchałem węgle w miseczkach i posypałem je ziołami.
Położyłem się na wznak na rozwiniętej na dywanie macie. Trzeba rozluźnić wszystkie mięśnie. Po kolei. Kończyny, mięśnie grzbietu, palców, karku, gałek ocznych. Wszystkie. Jeden za drugim. Tak, żeby przestać cokolwiek odczuwać. Trzeba przestać czuć swoje ciało, żeby z niego wyjść. Trzeba, by oddech płynął niedostrzegalnie niczym rzeka.
Leżałem, słuchając monotonnej „Pieśni ognia i wiatru”. Pamiętałem obwieszoną pękami ziół i skórami reniferów chatę Iwana Kerdigeja. Błękitne płomienie spirytusu wyplutego w ognisko. Gdzieś na chłostanej wyjącym wiatrem lodowej pustaci nad Jenisejem. Słyszałem bębenki i drumle.
Być może rytm nakłada się na częstotliwość fal alfa w korze mózgowej. A może po prostu moja dusza wyrywa się do świata duchów, jak uczył mnie Cziornyj Wołk.
Ale to nie działało.
Czekałem.
To błąd. Nie należy czekać. Nie należy się starać. Nie należy się napinać.
Trzeba przestać odczuwać podłoże, na którym się leży.
Przestać czuć powietrze, którym oddychasz.
Przestać czuć uderzenia serca.
Przestać czuć czas.
Trzeba być bębnem.
Już mój bęben – óroj – jest gotowy - óroj!
Już na miejscu - óroj – jest gotowy – óroj!
Już na miejsce – óroj – przyszedłem prosić - óroj…
Oja – bajaj – ba – ojaj – hahaj
Ej – hejej – ehej…
[Z pieśni szamanów karagaskich, Aleksander Nawrocki Szamanizm i Węgrzy, Iskry 1988]
Trzeba przestać czuć. Przestać myśleć, przestać żyć. I pozostać przytomnym.
Ejah – hahaj - oja - bajaj
Bęben ucichł. Odpłynął gdzieś daleko. Nie. To ja odpłynąłem.
Trzy miesiące, dziewięć dni, dwanaście godzin, osiem minut i dwadzieścia siedem sekund.
I oto znowu siedziałem na wyślizganym trójkątnym siodle Marlenę. Znowu nade mną rozpościerało się szalone, kolorowe niebo, znowu koła wzbijały za mną popiół i kurz.
Jadąc drogą do Brusznicy, czułem się niepewnie. Do tej pory w świecie Pomiędzy nie wybierałem się na wycieczki. Krążyłem po moim mieście, szukałem zagubionych dusz, a potem wracałem do domu. Nie wiem, co jest dalej.
Droga wyglądała podobnie jak w świecie jawy. Ot, szosa. Tylko tutaj las ciągnący się za poboczami wyglądał inaczej, pełen pokręconych, szalonych Ka drzew, coś czarnego, jak strzępy nicości, śmigało czasem przez światło reflektora.