Przydepnąłem dymiące truchło i uwolniłem kordelas.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, czując się, jakbym miał w żołądku kamienną, armatnią kulę.
Dziedziniec był pusty. Coś śmignęło po murze, coś zaszeleściło w krzakach. Przemknąłem korytarzem, plecami do ściany, z uniesionym obrzynem w dłoni, usiłując rozpaczliwie przypomnieć sobie, którędy na dzwonnicę.
Tam na górze otwarto okno. Albo to było odbicie, albo nieszczęsny mnich wpakował się w obsesyjną pętlę wydarzeń, jak to często zdarza się samobójcom. I utknął tutaj. Będzie bez końca rozpatrywał te same rozterki i dylematy, i znowu poniesie klęskę, ponownie stoczy tę samą walkę z samym sobą lub okolicznościami, lub strachem, zakończoną kolejnym skokiem z gzymsu, z pętlą na szyi. I tak bez końca.
To niekoniecznie jest kwestia pokuty. Depresja, która popycha człowieka do samobójstwa, opiera się na zjawisku sprzężenia zwrotnego. Na błędnym kole. To, co dzieje się potem, to tylko kontynuacja. Błędne koło, które zostało utrwalone i które nieszczęśnik zabrał na tę stronę.
Skręciłem za róg, w korytarz, wzdłuż którego znajdowały się cele mnichów, i zatrzymałem się osłupiały, oblewany migotliwym, kolorowym blaskiem. Przez całą długość korytarza, na ścianach, podłodze i suficie rosły kwiaty. Świetliste, kolorowe i nierzeczywiste. Pędy wiły się po ścianach jak powój i dzikie wino, krzaki i łodygi wyrastały z podłogi i wszystkie były kolorowym światłem. Rozchylały kielichy, otulały się świecącymi zielenią liśćmi. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Szedłem przez ten korytarz jak przez neonową szklarnię i patrzyłem w osłupieniu. Na ogół wyglądało to pięknie. Tchnęło taką prostą, sielską urodą bożonarodzeniowej choinki. Gdzieniegdzie kwiaty wyglądały I groźnie, najeżone kolcami, o drapieżnych kielichach, jak trujące albo owadożerne rośliny, a gdzieniegdzie były kiczowate, lejące wszystkimi kolorami, niczym z hinduskiej pocztówki. Czasami wydawały się mięsiste i wyuzdane, podobne lśniącym śluzem orchideom. Przedzierałem się przez nie jak przez dżunglę i szukałem korytarza odchodzącego w bok.
Minąłem drzwi, zza których pulsującym pierścieniem wypełzały całe fale małych, mrowiących się jak robaki myślokształtów. Nie wyglądało to dobrze. Widocznie za tymi drzwiami nie mieszkał nikt miły, za to właśnie chyba popadał w obsesję. Jego myśli rozpełzały się po ścianach i nikły w świecącym kolorowym gąszczu.
Znalazłem korytarz i ruszyłem po spiralnych schodach wwiercających się w szczyt wieży nade mną. Schizofrenicy często malują takie schody. Nieznośna spirala wznosząca się w nieskończoność, aż się niedobrze robiło. Stopnie skrzypiały pode mną, wokół widziałem kanciaste belki konstrukcji. Stawiałem stopy ostrożnie, zaglądałem za każdy zakręt i nie wypuszczałem z rąk lekko uniesionego obrzyna.
Minąłem podest dla dzwonnika ze zwisającymi nad nim linami, każda była gruba jak moje ramię. W górze majaczyło kilka dzwonów umocowanych do belek splecionych na krzyż. Wyżej usłyszałem coś jakby szloch i ostrożne kroki. Kolejne schody. Wyszedłem już na szczyt wieży, w kwadratowym otworze pośrodku podestu pod hełmem gnieździło się wielkie, lśniące cielsko dzwonu.
Okno było otwarte i dął stamtąd zimny, nieznośny wiatr.
Znów usłyszałem szloch.
Dobiegał zza okna, z dachu wieży. Odzyskałem oddech, schowałem obrzyna do olstra, westchnąłem i przelazłem przez wysoki parapet, przeciskając się przez wąskie okienko zakończone ostrołukiem niczym pocisk.
Nie mam pojęcia, jakie w Krainie Półsnu są konsekwencje upadku z kościelnej dzwonnicy na brukowane podwórze. Dopóki byłem błąkającą się duszą śpiącego młodzieńca, mogłem unosić się w powietrzu i pływać w nim jak ryba. Mogłem na ogół przenikać ściany i drzwi. Ale to się skończyło.
Chciałbym, żeby to było jak w „Matriksie” – „sekret w tym, że nie ma łyżki”; chciałbym, żeby ziemia odbiła mnie elastycznie, bez żadnej krzywdy. Ale po pierwsze, nie mam jak sprawdzić, a po drugie, wystarczająco często zostałem tu poturbowany. Nie budziłem się potem, brocząc z ran, które pojawiły się, kiedy byłem poza ciałem. Budziłem się po prostu chory. Poważniejsze zranienia dały efekt w postaci uszkodzenia wątroby, innym razem owrzodzenia ściany żołądka. Kiedyś znowu wyglądało na to, że dorobiłem się dusznicy bolesnej. Wszystkie te choroby z czasem cofały się, ale to wystarczyło, żebym nabrał respektu dla świata Pomiędzy i jego praw.
Wylazłem na dach. Na gotyckim dachu znajduje się mnóstwo elementów prawie niewidocznych z dołu. Widać tylko koronkową konstrukcję. Jest pokryty przeróżnymi skomplikowanymi ornamentami, z których jedne mają znaczenie konstrukcyjne, a inne nie, ale jest się czego łapać. Sterczyny, pinakle, przypory, czołganki. Gotyckie dachy są wygodne, neogotyckie tym bardziej.
Zobaczyłem go. Pełzał ostrożnie po pochyłej płaszczyźnie dachówek, holując linę, ciągnąc za sobą luźny, stanowczo za wielki habit i czepiając się czego popadło, jak brunatna ośmiornica. Biorąc pod uwagę, że od wczoraj nie żył, a właśnie zamierzał się po raz kolejny powiesić, zbytek ostrożności.
Przypomniałem sobie, że miał lęk wysokości. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tylko dzięki temu zdążyłem.
Zszedłem na gzyms, minąłem go i usiadłem sobie na skomplikowanej, murowanej przyporze, do której mozolnie wiązał linę. Wyglądałem, jakbym dołączył do gargulców, które i tak obsiadły ten dach.
Wysokość jakoś nie robi na mnie wrażenia. Od dziecka. Dla mnie przejście po szynie ułożonej po między wieżowcami jest równie łatwe, jak przejście po szynie leżącej na ziemi. Jeżeli mogę siedzieć na, oparciu ławki i nie tracę równowagi, to dlaczego nie miałbym tak siedzieć na poręczy mostu albo balkonu? Przecież to to samo. W innym czasie mógłbym bez zabezpieczeń budować drapacze chmur.
Po tej stronie wyglądał na dwanaście lat. To dlatego tonął w habicie, zupełnie jakby okręcił się końskim kropierzem. Spod obszernego jak namiot kaptura wystawała mała, ogolona niemal na zero głowa, drobne, dziecięce dłonie usiłowały przywiązać linę.
– Po co to robisz? – zapytałem. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem i już zrozumiałem, że się wkręcił.; Błędne koło. Sprzężenie zwrotne. Nie docierało do niego, co się dzieje, tylko wciąż próbował. Może tym razem się uda.
– Nie dostaną mnie – wybełkotał. – Idą po mnie, ale mnie nie dostaną.
– Kto po ciebie idzie?
– Żałobnicy… Idą po mnie! Dostali Michała, ale mnie nie dostaną!
– Przecież już nie żyjesz. Powiesiłeś się. Nie musisz tego robić. Przecież już widzisz, że to nie jest wyjście. – Scena z filmu: niedoszły samobójca i policjant. Brakowało strażaków na dole i poduszki przeciwupadkowej. – Przerwij to. Spójrz na mnie. Popełniłeś błąd. Straszny błąd. Ale nie musisz go powtarzać.
– Nnie… nie mogę… Idą po mnie.
– Obronię cię. Mogę cię stąd zabrać.
Spojrzał nagle z nadzieją tlącą się w szarych oczach
dziecka. Zrobiło mi się go żal. Wszystko to popiół i kurz… Nic więcej. Potakiwał gorliwie, ale jego dłonie wciąż mocowały się ze sznurem, usiłując zaciągnąć nieudolny węzeł u podstawy przypory.
– Nie mogę… Nie mogę przestać. – Uniósł linę w połowie i zawiązał krzywą pętlę, przez którą przeciągnął niższą część sznura. Węzeł szubieniczny. – Nie mogę przestać… Idą po mnie…