Na dole ktoś stał. Tak czarny i nieruchomy, że go zrazu nie zauważyłem. Stał na samym dole, pośrodku dziedzińca, gdzie z całą pewnością niczego przedtem nie było. Kolejny mnich, ale wielki i utkany z ciemności. Właściwie wyglądał jak sam habit. Ciemniejszy od nocy. Dłonie krył w luźnych rękawach i tkwił bez ruchu. Trochę jak udający zakonników mimowie sterczący na rynkach, ukryci w habitach i nieruchomi, dopóki nie wrzucisz monety do puszki. Uniósł głowę i patrzył na nas pustym otworem kaptura wypełnionym czarną nicością.
A potem śmignął błyskawicznym ruchem, jak strzęp sadzy porwany wiatrem. Jeden momentalny, rozmazany błysk czerni i zniknął w drzwiach klasztoru. Jak pająk albo szczur. W mgnieniu oka.
Podwórko stało puste.
Niedobrze.
– Idą po mnie… – zajęczał Albert i zaczął szarpać się z liną, chcąc rozszerzyć pętlę.
Usłyszałem cichy dźwięk, który brzmiał niczym klekot ogona grzechotnika, odległe, niezrozumiałe szepty i szelest suchych liści naraz. A potem wielki, siedzący na rogu gargulec odwrócił się nagle, ukazując twarz wyglądającą jak pożółkła ptasia czaszka. Jak sęp. Odwróciwszy się, zaczął prostować zwiewne cielsko jak łopocący czarny tiul albo płat sadzy. Przypominał trochę uczłowieczonego ogromnego sępa, skrytego w czarnej szacie. A trochę lekarza z czasów Czarnej Śmierci.
Skeks.
Nazywałem je skeksami na pamiątkę postaci z animowanej bajki, które przeraziły mnie w dzieciństwie.
Jeżeli coś tutaj najbardziej było podobne do demonów, to właśnie one. Przyciąga je nagła, niespodziewana śmierć w naszym świecie. Być może to coś w rodzaju padlinożerców.
Na schodach rozległy się ciężkie miarowe kroki. Na razie gdzieś głęboko. Słyszałem, że skrzypią stare, wyślizgane stopnie.
Odrzuciłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyna z olstra. Na niektóre istoty tutaj działa, na niektóre słabo, a czasem w ogóle. To przecież tylko emanacja mojej psychiki.
Wystrzał był jak nagły grom. Smagnął liliowym światłem kolczaste, pseudogotyckie ornamenty, mokre od mżawki dachówki.
Skeks wydał z siebie prujący nerwy wrzask, brzmiący niczym pisk świni puszczony od tyłu. Wystrzał wyssał z niego część czerni, w którą był obleczony, i wciągnął w głąb lufy. Przynajmniej tak to wyglądało. Skeks zwinął się w miejscu jak czarne tornado i zniknął z dachu. Chwyciłem dłonią za przyporę i wychyliłem się poza krawędź. Widziałem, że pełznie po murze głową w dół, niczym olbrzymia ćma.
Wycelowałem, ale wsiąkł w plamę cienia i zniknął.
Chyba przynajmniej go trochę osłabiło.
Kroki na schodach odzywały się coraz wyraźniej, słyszałem, że dzwony zaczęły wibrować, jakby płynął przez nie prąd.
Cokolwiek lazło tu na górę, zdawało się potężne. Nad miastem tysiące wron wzbiło się w pokręcone niebo, prując uszy chóralnym krakaniem. Przez małe okienka w ścianie dzwonnicy uciekały całymi chmarami roztrzepotane nietoperze.
Cokolwiek to było, wiedziałem, że mu nie poradzimy. Czułem to. I wiedziałem, że nie zdołamy zejść po tych schodach.
Mój mnich stał właśnie na dygocących nogach i drobnymi kroczkami usiłował podejść do krawędzi, z liną okręconą dookoła szyi.
– Już tu idą… – wyrzęził, a potem rozłożył szeroko ramiona i runął na twarz, prosto w smolistą nicość.
Nie zdążył. Wyrzuciłem gwałtownie dłoń, zgarnąłem w garść grube płótno kaptura i przytrzymałem go.
Oddychał spazmatycznie, z wytrzeszczonymi oczami, i nie rozumiał, co się dzieje. Nieważne, ile razy runiesz twarzą prosto w ciemność z zaciśniętą na szyi grubą pętlą, która zgruchocze ci kark i zmiażdży tchawicę. Za każdym razem to jest tak samo potworne.
I nigdy niczego nie rozwiąże ani nie pozwoli ci od niczego uciec.
Nie zwalniając chwytu, zdjąłem mnichowi sznur z karku, a potem przyciągnąłem do siebie i oplotłem w pasie, ale końcem, a nie środkową częścią, na którym ukręcił nieudolną pętlę. Potem podbiłem mu kolana i posadziłem na dachówkach. Usiłowałem sobie przypomnieć makabryczny obrazek, który widziałem rano. Jak wysoko zwisał? Ile wolnej liny zostało mu pod nogami? To był jeden ze sznurów od któregoś dzwonu, ale cieńszy niż pozostałe. Miał może grubość mojego kciuka.
– Idzie tu… – wybełkotał. Rzeczywiście szedł. Słyszałem i czułem to wyraźnie. Zaczęły mi drżeć kolana. Rzeczywiście coś tu szło. Stopnie skrzypiały, jeden po drugim, co sekundę słychać było, jak uderza w nie ciężka podeszwa, niby wykuta w kamieniu.
– Tak się nie wiąże liny – wyjaśniłem.
Rozpuściłem nieudolny supeł, który uplótł wokół przypory, i zawiązałem podwójny węzeł cumowniczy, a potem szarpnąłem solidnie. Trzymał.
Związałem Albertowi pod pachami węzeł ratowniczy, zaparłem się nogami o kamienne czołganki wzdłuż przypory, wieńczące ją niczym grzebień dinozaura, a potem zepchnąłem go w przepaść.
Był lekki, ale lina i tak ślizgała mi się między palcami, paląc dłonie żywym ogniem. Gdzieś pode mną, w wieży, narastał odgłos kroków. Coraz bliżej. Chwyciłem drący palce sznur przez połę płaszcza i opuściłem do końca, czując, jak drży, naprężony i sztywny.
Kiedy w czarnym oknie pojawiła się plama jeszcze głębszej czerni, a potem zaczęła wylewać przez okienko, najpierw ramieniem, później barkiem i spiczastym kapturem, uniosłem obrzyn i strzeliłem z drugiej lufy.
Nie liczyłem na spektakularny efekt, chciałem go tylko zatrzymać. Przełożyłem linę za plecami i zsunąłem się za gzyms.
Omal nie spadłem. Robiłem w życiu różne rzeczy, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz schodziłem po sznurze z dzwonnicy. Szarpnięcie wykręciło mną, omal nie wyrywając ręki ze stawu, zsunąłem się z pół metra, dłoń zapłonęła, jakbym włożył ją we wrzątek. Udało mi się zablokować linę pomiędzy podeszwami butów, mgliście przypominając sobie, jak to powinno być. Sznur powinien przebiegać przez grzbiet jednego buta i zostać zablokowany podeszwą drugiego. Poczułem, jak ślizga się i ociera o moje ciało, niczym płonący wąż, aż się zablokował.
Schodziłem. Oddawałem jeden chwyt po drugim, hamując podeszwami, aż dotarłem do drugiego końca, obciążonego moim mnichem. Usiłował okręcić sobie szyję liną, ale ta była naprężona i sztywna jak kij. Próbował też rozpleść węzeł ratowniczy, który trzymał go na piersi, nie umiał sobie z tym poradzić. Chwyciłem go i czując, że pęka mi grzbiet, wplotłem ramiona w linę tuż nad nim i przywarłem do jego pleców, opierając stopy o ścianę.
Do ziemi było daleko.
Bardzo daleko.
Kwadrat podwórka pokrytego krągłymi, twardymi jak głowica maczugi kocimi łbami ledwo majaczył tam w dole.
Usłyszałem syk i klekot. Trafiony przeze mnie skeks pełzł w naszym kierunku, ukośnie po murze, ale niemrawo, jak niedokładnie przydepnięty chrząszcz.
Co teraz?
– Uważaj – szepnąłem do mnicha. – Teraz się rozhuśtamy.
A potem kopnąłem ścianę.
Nie trafiliśmy w okno, tylko w pokrytą ornamentami kamienną futrynę. W twarde jak nieszczęście sploty akantu i kręcone kolumienki. Mnich już i tak nie żył, jednak ja nie miałem pojęcia, w jakim stanie się jutro obudzę, o ile w ogóle będzie mi to dane. Znowu odbiłem się od ściany, i jeszcze raz. Obracało nami wokół osi, a ja nie mogłem przestać myśleć o tym, co zrobi ten czarny, dziwny zakonnik, jeśli mój strzał nie wyrządził mu większej krzywdy.
Myślałem o przywiązanej do podstawy przypory napiętej linie, na której wisiało moje życie.
Wystarczyło ją przeciąć albo odwiązać.
I wtedy uderzyliśmy w okno. Runęliśmy do ciemnego wnętrza, tłukąc szybki, wgniatając ołowiane szprosy pomiędzy płytkami witraża, lecąc gdzieś w kaskadzie migocących kolorami i dźwięczących odłamków, niczym stłuczona tęcza.