A sekundę później majtnęło nas z powrotem na zewnątrz.
Czułem, jak sznur miażdży mi zaplątane ramię, jak wyrywa wiszącego bezwładnie Alberta z moich rąk.
Zdążyłem zaprzeć się nogą, wolną ręką wyciągając kordelas, i ciachnąłem linę, ale niewiele to dało. Poczułem, że wyciąga nas na zewnątrz, jakby ktoś uwiązał ją do parowozu, ramię mnie bolało, jakby wkręcali je w jakieś tryby. Usłyszałem własny wrzask, właściwie chrapliwy ryk, i zacząłem piłować, szarpiąc ostrzem to w tę, to we w tę, poczułem, jak pękają włókna, jak ciągnie mnie, składając niczym scyzoryk, i zrozumiałem, że czarny stwór tam na górze nie miał zamiaru odwiązać liny, tylko zaczął ją holować do siebie, ale nie mogłem nic na to poradzić.
I wtedy lina puściła, a my runęliśmy w dół wieży po schodach.
Resztę pamiętałem jak przez mgłę. Lewe ramię było jednym bólem. Było pieśnią o zmiażdżonej tkance, zgruchotanych kościach i pozrywanych ścięgnach. Pomagając sobie udem i zębami, złamałem lufy obrzyna, jedna gilza, lodowata i pokryta szronem, ta, z której strzelałem do skeksa, wyskoczyła od razu, druga uwięzia w komorze, była jakaś rozdęta i jakby zaśniedziała, bałem się jej dotykać.
Załadowałem jedną lufę i powlokłem mnicha, trzymając go za habit, potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby.
Cały czas ściskał odcięty kawałek liny, usiłując okręcić go sobie dookoła szyi, i próbował się wyrywać, pewnie żeby znowu leźć na dzwonnicę.
Za bramą wrzuciłem go do wózka Marlenę niby tłumok. Ramię wisiało mi jak łachman i nie mogłem poruszać palcami, ale ból przynajmniej czułem.
Kopnąłem starter, podkręciłem gaz i wyprysnąłem spod klasztoru, jakby goniły mnie wszystkie ogary piekła.
Prowadziłem jedną ręką i nie miałem pojęcia, jak zahamuję, ale chwilowo mnie to nie interesowało. Uciekaliśmy z miasteczka, a koła Marlenę wzbijały za nami chmurę pyłu.
Tylko raz spojrzałem we wsteczne lusterko i wydało mi się, że go widzę. Wielkiego, w habicie z głębokim kapturem, stojącego na schodach kościoła, z rękoma ukrytymi w rękawach.
Po dłuższym czasie zmusiłem ramię do jakiegoś ruchu i zdołałem oprzeć dłoń na kierownicy. Nie wiedziałem, czy palce zdołają przyciągnąć manetkę hamulca, ale przynajmniej ulżyło to mojej drugiej ręce, która też już pękała z wysiłku.
Nie wiem dlaczego, ale w mieście poczułem się bezpieczniej. Tak, jakby człowieka nie mogli napaść pod domem, zamordować pod własnymi drzwiami albo zgoła we własnym łóżku.
Znalazłem ustronny placyk i objechałem kilka razy fontannę, hamując stopniowo silnikiem. Potem z takim uczuciem, jakbym wyrywał sobie palce, przyciągnąłem manetkę hamulca, przekręciłem kluczyk i stukot silnika ucichł.
Przez chwilę leżałem na baku i czekałem, aż mój organizm wróci do normy.
Mnich, właściwie chłopiec w habicie, siedział skulony w koszu i chlipał schowany w kapturze.
– Gdzie ja jestem? – zapytał.
– Umarłeś. Powiesiłeś się.
– To piekło?
– Chyba nie – powiedziałem. – Nie wiem, ale to chyba jeszcze nie są zaświaty. To coś pomiędzy.
Spróbowałem w kilku zdaniach wyjaśnić mu, czym jest Kraina Półsnu i kim albo czym sam jestem.
– Zanim… zginąłeś, chciałeś mi coś powiedzieć. Umówiłeś się ze mną.
– To byłeś ty? Przyjaciel Michała?
– Aż tak się zmieniłem?
– Ale ty żyjesz…
Spróbowałem jakoś rozgimnastykować ramię. Wydawało się, że kości i stawy są chyba całe, tylko bolało jak jasna cholera.
A potem przez dłuższą chwilę usiłowałem skręcić sobie papierosa. Spróbujcie kiedyś zrobić to jedną ręką.
– Postaram się ciebie stąd odesłać, najpierw powiedz mi, co wiesz. To bardzo ważne.
– Jak to „odesłać”?
Jeszcze raz mu wyjaśniłem, czym się tu zajmuję.
– Psychopompos?
– W pewnym sensie. Nie lubię tego określenia. Brzmi jak jakaś choroba płuc. Myślę o sobie jako o przewoźniku.
– Jak Charon?
Zaśmiałem się kwaśno. Skulił się w koszu wózka i rozpłakał się znowu, rozmazując łzy pięścią, jak dziecko. Zacisnąłem szczęki. Popiół i kurz… – pomyślałem. To tylko popiół i kurz.
– Przecież ja się zabiłem! Trafię do piekła!
– Wątpię. Chcesz zostać tutaj i w nieskończoność gramolić się na dzwonnicę ze sznurem na szyi? Chyba nie może być gorzej. Dlaczego to zrobiłeś?
– Ja… Bałem się… Właściwie nie wiem. Wiedziałem, że o mnie wiedzą. Śnili mi się. Ci wielcy mnisi. Najpierw widziałem ich we śnie, a potem czasem na jawie. Spinofratrzy.
– To jakiś zakon?
Pokręcił głową.
– Nie. Nie ma takiego zakonu. Widziałem ich we śnie, ale gdy zacząłem o nich śnić, skądeś wiedziałem, jak się nazywają. Spinofratrzy. Zupełnie jakby mi się przedstawili. Bractwo Cierni. A kiedy dostali brata Michała, wiedziałem, że przyjdą też po mnie.
– To oni zabili Michała?
– Nie wiem. Tak myślę. Ale wiem, że też o nich śnił. Odkąd pojechaliśmy do Mogilna. A potem umarł w kaplicy, leżąc krzyżem, a w całe ciało miał wbite ciernie.
– Po kolei. Jakie Mogilno, skąd ciernie, kto to są spinofratrzy.
– Wiesz, czym się zajmowaliśmy? Co robił Michał, co robi nasz zakon?
Pośliniłem brzeg bibułki.
– Mów.
– Jesteśmy czymś w rodzaju oficjum do specjalnych poruczeń. Taka służba wewnętrzna. Gdy jakiś funkcjonariusz Kościoła popełni przestępstwo albo coś mu grozi, albo kiedy zdarzają się jakieś dziwne zjawiska, które można uznać za cuda, wzywają nas. Zanim jeszcze zajmie się tym świecka policja czy prasa. Mamy psychologów, biologów, kryminologów, inżynierów, mamy specjalistów od wszystkiego. Mamy nawet specjalne klasztory o surowej regule, gdzie zamykamy winnych. Prowadzimy śledztwa. Czasami dbamy, żeby jakieś zdarzenie pozostało tajemnicą. Zaczęło się od tego, że umarł pewien ksiądz. Był bardzo stary i dożywał swoich lat w klasztorze w Mogilnie jako rezydent. To taki mały klasztor, o którym mało kto słyszał. Trochę sanatorium, raczej dom starców. Miejsce, gdzie mieszkało kilku starych mnichów, duszpasterzy, był też jeden misjonarz od albertynów, który zwariował w Afryce. No i ten nasz. Brat Jan. Też był kiedyś misjonarzem, potem nawet pracował w Watykanie, ale krótko. Był bardzo stary. Nikt go nie znał, nikt go nawet nie odwiedzał. Cichy stary człowiek, ale kiedyś podobno był bardzo surowy. Nie tolerował grzechu. I pewnego dnia umarł. No i wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
– To znaczy?
– Na pogrzeb przyjechało kilku ludzi, którzy twierdzili, że są jego rodziną. Nie wiadomo, jakim cudem się w ogóle dowiedzieli. On umarł, a oni przyjechali zaraz; na drugi dzień. Cudzoziemcy. Trzech Francuzów, Belg, Niemiec i jeszcze jeden, ale nie wiadomo, skąd był. Podobno Ormianin czy Gruzin. Sami mężczyźni. Raz mówili, że są jego rodziną, a raz, że znają go z misji. Byli bardzo bogaci. Zapłacili przeorowi, sami zamówili nagrobek i dali na mszę. Ale zabrali wszystkie jego rzeczy, przynieśli jakieś dziwne pieśni w starym obrządku, które kazali organiście grać na mszy. Przeor najpierw się cieszył i o nic nie pytał. To ubogie zgromadzenie. Na dzień przed pogrzebem zażądali, że chcą zamknąć się z nim w kaplicy, całą noc było widać dziwne światła i słychać pieśni i w końcu sami go pochowali. W nocy. Wtedy przeor się przestraszył i zadzwonił do kurii, a ci zawiadomili nas. Pojechaliśmy we dwóch z Michałem, ale tamtych już nie było. Odkryliśmy, że mieszkali w Koszalinie w hotelu, ale tam ich też nie zastaliśmy. Myślę, że Michał czegoś się jednak dowiedział, tylko mi nie powiedział. To on prowadził śledztwo, ja miałem mu pomagać i trochę się przyuczać. Całkiem jak w „Imieniu Róży”.