Grób był bardzo dziwny. Podobny do piramidy i zwieńczony dziwnym krzyżem, który na wszystkich ramionach miał pośrodku po dwa kolce i każde ramię było zakończone trzema takimi samymi. Zakrystian przyznał się, że podglądał ich w nocy w kaplicy. Wszyscy mieli płaszcze z takim samym krzyżem i miecze, a jeden z nich celebrował nabożeństwo, ale w dziwnym obrządku i w obcym języku. Nie po łacinie. Na grobie znaleźliśmy jeszcze wieniec spleciony z takich jasnych, suchych gałęzi, z bardzo długimi kolcami, jak palec. Brat Michał powiedział, że to jest gundelia – roślina z Palestyny i że z takiej samej zrobili koronę cierniową Pana Jezusa. Niby nie odkryliśmy nic specjalnego, więc wróciliśmy do siebie. Brat Michał odkrył coś więcej, ale gdy skończył raport, kazał mi o wszystkim zapomnieć. Był jakiś dziwny. Powiedział mi tak jak pan: „uważaj na ciernie”. A odkąd wróciliśmy, zacząłem ciągle śnić o tych dziwnych, wielkich, czarnych mnichach. Byli nieruchomi jak rzeźby, a mimo to widziałem ich coraz bliżej. Potem, odkąd umarł Michał, zacząłem widywać ich we dnie. Na dziedzińcu, na korytarzach, czasem przez okno. I ciągle mi się śnili. Zaczęło mi chodzić po głowie, że nie pozbędę się ich, dopóki nie umrę. Ciągle i ciągle. Wydawało mi się, że nie ma innego sposobu. Że jeśli tego nie zrobię, to będą mnie dręczyć na tym i na tamtym świecie. Że jadąc do Mogilna i grzebiąc w ich sprawach, popełniłem straszny grzech i aby go zmazać, muszę zrobić to, czego najbardziej się boję: powiesić się na dzwonnicy. Rozpłakał się znowu.
– Nie wiem, dlaczego tak zrobiłem, nigdy nie chciałem się zabić. Zupełnie, jakby ktoś myślał za mnie.
Westchnąłem ciężko.
– Nie możesz tu zostać. Nie żyjesz i tego już nie zmienimy. Ale zostaw ten ponury świat i idź, gdzie twoje miejsce. Tam, gdzie trawa jest zielona, a niebo niebieskie i gdzie jest światło. Idź do światła.
Niespodziewanie zerwał się wiatr i wzbił wokół nas kłęby kurzu. Usłyszałem jakieś szelesty i szmery, jakby wiele małych stworzeń uciekało gdzieś panicznie.
Nie podobało mi się to. Wstałem z siodła Marlenę i rozdeptałem niedopałek.
– Teraz cię przeprowadzę. Obejmę cię, a ty poczujesz się lekki i odejdziesz tam, gdzie powinieneś był przejść. Nie bój się. Pomyśl, że wracasz do domu.
Zamknął oczy, mały chłopiec w ogromnym habicie i zaczął się modlić.
Objąłem go.
I nic.
Zupełnie nic.
Nie rozumiałem, co się stało. A potem spojrzałem za siebie i nagle, jakby ktoś uderzył mnie w twarz, zobaczyłem go. Stał u szczytu ulicy, ogromny i spiczasty, z dłońmi ukrytymi w sutych rękawach i z wypełnionym czernią kapturem spadającym na twarz.
Żałobnik. Tak go mój mnich nazwał. Żałobnik. Na szczęście Albert jeszcze go nie zobaczył. Zaczęło mi walić serce, dłonie miałem zimne i mokre. Spojrzałem znowu, ukradkiem i zobaczyłem go trochę bliżej. Przypomniałem sobie, jak śmignął tam z dziedzińca i zrobiło mi się niedobrze.
– Obol – powiedziałem. Albert nie zrozumiał.
– Co?
– Sam nazwałeś mnie Charonem. Nie zdołam cię przeprowadzić, jeżeli mi nie zapłacisz. Zastanów się dobrze. Myślałem, że to, co mi powiedziałeś wystarczy za zapłatę, ale nie. Nie wiem dlaczego. Myśl. To nie są moje fochy. Bez tego się nie uda. Obol! Cokolwiek.
– Zapłacić? Ile to ma być?
– Wszystko jedno! Może być dziesięć groszy albo znaczek pocztowy, byle nie skasowany. Coś od ciebie, co mogę znaleźć w świecie żywych. Myśl!
Spojrzał za moim ramieniem i wtedy go zobaczył. Oczy rozszerzyły mu się w przerażeniu. Wiatr wzmógł się, wzbijając wokół nas kłęby popiołu, i zasnuł na chwilę czerwone niebo.
– Na końcu uliczki, przy klasztorze, w murze jest cegła ze znakiem, który przypomina „V” na kole. Ta cegła się rusza. Pod nią w plastikowej torbie jest trochę pieniędzy i mój paszport. Schowałem, gdybym musiał uciec z klasztoru… Ja… chyba straciłem powołanie. – Znowu zaczął chlipać.
– To już nieważne – powiedziałem i objąłem go, a potem spojrzałem nad kapturem jego habitu. Żałobnik był jeszcze bliżej. Może o sto metrów.
Tym razem otoczyła nas mgła i chłopiec zrobił się lekki, a potem zniknął w kolumnie światła, która błysnęła w niebo. W moich ramionach został tylko pusty habit, który spłynął na ziemię.
Spojrzałem po raz kolejny wzdłuż uliczki, dopadając już motocykla. Żałobnik stał jeszcze bliżej, a u jego nóg siedział stwór podobny do ogromnego, karykaturalnie chudego psa. Martwego psa, okręconego jakimiś żelaznymi pasami albo odzianego w matową, jakby zardzewiałą zbroję, szczerzącego zęby i z płonącymi gnilną zielenią oczami. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Żałobnik powoli uniósł rękę i z rękawa wysunęła mu się dłoń. Bardzo chuda, z długim palcem mierzącym prosto we mnie. Pies wydał z siebie sapnięcie i wystartował jak chart.
Kopnąłem starter, wyciągając jednocześnie obrzyna. Oparłem go o przedramię i złamałem lufy. W jednej tkwił ładunek, a w drugiej ta skorodowana i jakby zgniła gilza. Przycisnąłem lufę udem i wydłubałem ją końcem noża, w dygocącej, obolałej drugiej dłoni trzymając już dwa ładunki. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego nie strzelałem z jednej lufy. Gdy tylko zobaczyłem zaśniedziały nabój, emanujący rozkładem i zgnilizną, wiedziałem, że obrzyn nie będzie działał, dopóki to coś w nim siedzi. Że ze mną też nie będzie dobrze. Dlatego musiałem się go natychmiast pozbyć. Dlatego wbiłem ładunki w lufę, słysząc już zgrzyt pazurów na bruku, i dlatego zatrzasnąłem obrzyna uderzeniem o udo i strzeliłem psu prosto w pysk, kiedy już mknął na mnie w skoku.
Podkręciłem gaz i wyrwałem stamtąd, niemal zadzierając przednie koło, co w wypadku motocykla z koszem jest jakimś osiągnięciem.
A potem, zanim ośmieliłem się wrócić do domu, długo krążyłem po mieście, aż byłem zupełnie pewien, że nigdzie nie widzę ani piekielnego mnicha, ani jego psa.
ROZDZIAŁ 4
Na wykład dotarłem jako kaleka. Z ręką na temblaku, podpiętą rzepami i paskami, wiszącą w brezentowych granatowych łubkach.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – przyznał lekarz. – Ale słyszałem, że jest możliwe. Odciął pan sobie krążenie. Jak pan mógł nie poczuć, że leży pan na ręku i coś jest nie tak? Pijany pan był, czy co?
– Pyta pan, jak mogłem nie poczuć, że straciłem czucie? – odparowałem. – Niech no pan pomyśli, doktorze.
– Teraz spróbujemy pobudzić nerwy elektroforezą. Musi pan kupić taką sprężynę do ćwiczenia dłoni, możliwe, że pójść na fizjoterapię, i niech się pan modli, żeby nie dostał martwicy, bo straci pan rękę. Żeby coś takiego, od zwykłego przyciśnięcia? Myślałem, że to wylew.
Szczerze mówiąc, rano też tak myślałem. Jednak miałem już częściowo czucie, krążenie wracało z piekielnym uczuciem ognistego mrowienia, jakby w moich żyłach płynął prąd i okropnie bolała mnie głowa. Ale żyłem i to mniej więcej w jednym kawałku. Na dodatek w recepcji kliniki poinformowano mnie jeszcze, że nie jestem niczym zarażony, co nazwali „wynikiem negatywnym”, tak jakbym ich bardzo rozczarował.
Chodziło mi po głowie, żeby odwołać wykład, machnąłem jednak ręką. Pracuję na pół etatu, nie zabiera to dużo czasu, a porządkuje życie. Mogłem sobie pozwolić na to, żeby nic nie robić, ale wtedy bym zwariował. Naprawdę kocham stare obyczaje, obrzędy i mitologię odległych kultur. Lubię swoją pracę. Smutne tylko, że gdyby nie moja druga profesja, nie byłoby mnie stać, żeby to robić. Prawie wszystkie swoje wyprawy i tak finansowałem z własnej kieszeni.
Wykład był z Celtów. Irlandzkie, szkockie i bretońskie legendy, rytuały i przypowieści, oraz demonologia ludowa. Chodziło na niego sporo ludzi, nie tylko z mojej specjalizacji, bo z jakichś przyczyn Celtowie byli teraz modni. Nieraz musiałem sprzeczać się z jakimiś nawiedzonymi mądralami, którzy naczytali się wyidealizowanych bredni na temat druidów i nie dawali sobie wytłumaczyć, że to czyste fantazje.