Tego dnia byłem już na etapie zjawisk, które przetrwały do czasów nowożytnych i przeniknęły do tradycji chrześcijańskich. Prosty, dosyć sensacyjny wykład, przyjemnie się go opowiadało i miałem na podorędziu mnóstwo anegdot, takich jak choćby sin eaters, współczesne odmiany wiary w bean sidhe albo przypadek nieszczęsnej Bridget Boland, którą w 1894 roku zatorturował mąż, przekonany, że jest ona elfim podrzutkiem.
Zobaczyłem ją prawie od razu. Nawet kilkudziesięcioosobowe audytorium mówca zna na wyrywki już po dwóch, trzech minutach. Mówiąc, przeskakujesz oczami od jednej twarzy do drugiej, po jakimś czasie podświadomie wybierasz kilka osób, które wyglądają sympatycznie, dobrze reagują, albo takie, które znasz, i mówisz w ich stronę. Nie da się mówić do wszystkich naraz.
Siedziała na samym końcu, ale nie bardzo daleko, bo zajęta była może jedna trzecia miejsc na auli. Bardzo szczupła, kędzierzawa brunetka, o nieco zbyt ostrych rysach, z szaroniebieskimi oczami kontrastującymi z białą cerą, czarnymi włosami i brwiami. Pani Zima. Miała małe, pełne usta i wąski, zdecydowany nos, wypukły niczym ostrze szabli. Czarne kędziory spięte w nieporządny koński ogon. Zdecydowanie pociągająca, choćby przez to, że znacznie starsza od moich studentów. Miała przynajmniej dwadzieścia pięć, trzydzieści lat i nie wyglądała już jak dziecko. Wykładam od kilkunastu lat i mam wdrukowane na trwałe w głowę, że to, co siedzi na auli, to dzieciarnia, a nie obiekty seksualne. A im jestem starszy, tym bardziej widzę w nich dzieci. Oddalają się. Wciąż są na drugim, trzecim czy piątym roku i wydają się coraz młodsi, a tymczasem ja jestem coraz dalej od nich i powoli zmierzam w otchłań.
To natomiast była kobieta. Młoda, ale nikt nie wziąłby jej chyba za moją córkę. Co więcej, nigdy przedtem jej nie widziałem.
Dobrze reagowała na to, co mówiłem. Uśmiechała się z aprobatą, kiwała głową i od czasu do czasu robiła drobne notatki w niewielkim, oprawionym w jasną skórę notesie. Moi studenci od kilku lat albo nagrywają wykłady, albo smarują w skoroszytach, z których kartki wpinają potem w wielkie, kolorowe segregatory, albo klepią w klawiatury notebooków. Zauważyłem, że opowiadając jakiś dowcip, patrzę na nią i mam nadzieję, że się uśmiechnie. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że mówię już tylko do niej, więc celowo zacząłem spoglądać na innych słuchaczy.
Wydawało mi się, że wszędzie widzę wpatrzone we mnie hipnotyczne, ciemnoniebieskie oczy i lekki, jakby drwiący uśmiech.
Dociągnąłem jakoś do końca i zacząłem zbierać swoje rzeczy jedną ręką, wpisałem komuś do indeksu zaległe zaliczenie, pytając tylko delikatnie, co przeszkodziło mu przyjść na dyżur, skoro ja i tak tam siedzę co środę. Bolała mnie ręka.
Podeszła do katedry, kiedy sala była już niemal pusta.
Spojrzała tymi niesamowitymi oczami, oprawionymi smolistymi, gęstymi rzęsami i cienkimi, czarnymi brwiami, i nieśmiało podała mi „Drzewo życia”. Prawie zapomniałem, że napisałem tę książkę.
– Może mi pan doktor to podpisać?
– Skąd pani to, na litość boską, wzięła? Z targu staroci?
– Miałam od początku – wyjaśniła. – Kupiłam, kiedy wyszła. Podobała mi się, ale miałam nadzieję, że będzie więcej dokładnych opisów rytuałów. Skoro już pana spotkałam…
– Pani u nas studiuje? Nigdy nie widziałem pani na wykładzie.
– W ogóle nie studiuję. Za stara już jestem. Przyszłam, bo wykład mnie interesował. Chyba wolno, prawda? Na tym, zdaje się, polega idea uniwersytetu?
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie, że wolno. Dla kogo mam podpisać?
– Dla mnie. Dla Patrycji.
Dziwne imię. Podpisałem jej książkę i wtedy ktoś wyłączył oświetlenie auli. Zapadł pochmurny mrok i wydało mi się, że jej oczy płoną fosforyczną zielenią niczym u kota.
– Zgasili światło – skonstatowała. – A chciałam pana jeszcze o coś zapytać. Chyba nie możemy rozmawiać po ciemku, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Może wypiłby pan ze mną kawę? Naprawdę podobała mi się pańska książka. Oczywiście, jeżeli nie ma pan czasu, to…
– Pani Patrycjo – powiedziałem, czując jakieś dziwne dreszcze na plecach. – Mam teraz chwilę i z przyjemnością napiłbym się kawy.
Wyszliśmy przed wydział. Kiedy przechodziła przez drzwi, stwierdziłem po raz kolejny, że jest zgrabna. Miała długie nogi i nosiła się jakoś dziwnie. W stylu, który chyba sama stworzyła. Trochę staroświecko, a może nawet wiktoriańsko, ale umiała z tego ciotczynego stroju zrobić przebranie zmysłowe, a nawet wyzywające.
Popatrzyłem na jej smukłe pęciny opięte sznurowanymi trzewiczkami w stylu Mary Poppins i oplecione siatką kabaretek nogi błyskające spod falbaniastej spódnicy, po czym wyszedłem w deszcz, stawiając kołnierz kurtki.
Siedliśmy w pobliskim pubie, na skraju niewielkiego parku. W środku było przytulnie, ciemne belki miło kontrastowały z bielonymi ścianami. Na grubo ciosanym stole, w lampionie podobnym do grubego kieliszka migotał ogarek.
– Zmarzłam – oświadczyła, wieszając płaszcz na wbitym w słup haku. – Napiję się koniaku. A pan? Ja stawiam. Wymusiłam to spotkanie.
– Mam tu samochód. Wezmę kawę. I niczego pani nie musiała wymuszać. Nie jest pani moją studentką, nie ma w tym nic dwuznacznego.
– To ze studentką nie można już się napić kawy? Co za czasy.
– Można, ale lepiej tego nie robić. To nieprofesjonalne. Z grupą studentów dowolnej płci, to co innego. Jak pani trafiła na ten mój wykład?
– Byłam kiedyś przypadkiem na wydziale, bo miałam się z kimś spotkać, i zobaczyłam wywieszoną listę wykładów na drzwiach auli. Poznałam pańskie nazwisko i skojarzyłam, że facet, który napisał książkę o wierzeniach Syberii, Oceanii, Ameryki i Bóg wie czego jeszcze, rzeczywiście może być etnologiem. Bystra jestem, nie?
Nie przypominałem sobie, żeby na auli wisiała jakaś lista wykładów z nazwiskami. Po co? Były na planie, na tablicy ogłoszeń każdego roku.
– To tylko popularnonaukowa książeczka wydana z dziesięć lat temu. Kiedy wyszła, miała pani pewnie z piętnaście lat.
– Wyszła osiem lat temu, a ja miałam prawie dwadzieścia. Jestem dorosła, panie doktorze. Zrobiła na mnie wrażenie. Kiedy czytałam, zdawało mi się, że człowiek, który ją napisał, rzeczywiście… zna prawdę.
Przysunąłem sobie zdrową ręką kurtkę leżącą obok na ławie, znalazłem w kieszeni paczuszkę tytoniu i zapalniczkę. Wewnątrz paczki wyszperałem pakiecik bibułek, wziąłem szczyptę, ułożyłem starannie wzdłuż bibułki i ścierpniętymi palcami delikatnie uformowałem w wałeczek, a potem wyćwiczonym ruchem skręciłem papierosa i z namaszczeniem pośliniłem pokryty gumą arabską brzeg papierka, po czym zawinąłem do końca. Teraz wystarczyło tylko oderwać wystające na zewnątrz kłapcie tytoniu i lekko ugnieść papierosa w palcach.
Ułożyła łokcie na stole, złożyła razem dłonie i oparła o nie twarz, patrząc na moje sztuki z zainteresowaniem. Pięknie pachniała. Jakoś zmysłowo, jakby piżmem i czymś jeszcze. Zapach, który kojarzył mi się nieodparcie ze słonecznymi wakacjami nad morzem. Miałem wrażenie, że lekko kręci mi się od niego w głowie.
– Świetna rzecz – oznajmiła. – Można zrobić przerwę z rozmowie, pokryć zakłopotanie i zastanowić się, czy wpadło się po raz kolejny na nawiedzoną wariatkę. Taka znacząca pauza, ale wypełniona celowymi czynnościami. Powiedziałam, że z pańskiej książki wynikało, że jest pan jednym z tych, co znają prawdę.