– Mogę zapalić?
– To piękny papieros, szkoda byłoby gdyby się zmarnował.
– Czy jest pani nawiedzoną wariatką, pani Patrycjo?
– Tak.
Przynieśli jej koniak i kawę, oraz moje espresso.
– O jaką prawdę pani chodzi?
– Opisał pan różne rzeczy ze znajomością, która sugeruje coś więcej niż naukową analizę. Podchodząc na zimno i naukowo, aż tak dużo by pan nie zrozumiał. Czuło się, że pan wierzy w różne rzeczy, nawet kiedy pan udaje, że się dystansuje. Dużo pan czasu spędził wśród tych Czukczów?
– Wśród Czukczów nie tak dużo. Więcej wśród Ewenków, Jakutów, Koriaków i Inuitów. Jeździłem kilka razy, a dwa jeszcze za komuny, jako młody doktorant. Potem Rosjanie zabronili. Niszczyli te kultury, rozpijali ich, zapędzali do kołchozów, nie chcieli, żeby o nich pisano. Najdłużej byłem już później, w latach dziewięćdziesiątych, po kilka miesięcy.
– I widział pan coś dziwnego?
– Wszystko, co tam widziałem, z naszego punktu widzenia jest dziwne.
– Ale pan się wykręca. Chodzi mi o rzeczy paranormalne.
– Trudno powiedzieć. Jeżeli niepiśmienny łowca reniferów składa komuś zgruchotaną na miazgę nogę, wśród dymów, bębenków, tańców i przyśpiewek, a potem lekarz upiera się, że na zdjęciu rentgenowskim nie ma śladu złamania, to jest paranormalne czy nie? Widziałem dużo takich rzeczy.
– Dobra – powiedziała i napiła się koniaku. – Niech panu będzie. I tak zrobiłam z siebie wariatkę. Pewnie każdy świr pyta, czy wierzy pan w magię, skoro pan o niej wykłada, a pan przecież jest naukowcem.
– Czym pani się zajmuje, pani Patrycjo?
– Po prostu Patrycjo. Projektuję i zakładam ludziom ogrody. Z tego żyję. Oprócz tego jestem wiedźmą.
Wypiłem łyk kawy. Zapadła chwila kłopotliwej ciszy, kiedy zastanawiałem się, co, u diabła, mana myśli.
– Nowoczesną wiedźmą? Uprawiasz pozytywną magię wikkańską, modlisz się do drzew, wierzysz w Gaję, energię kryształów i New Age? To dosyć modne. I z punktu widzenia etnologa ciekawe.
– Raczej z punktu widzenia psychiatry. Nie wspominaj więcej przy mnie o tej bandzie porąbanych oszustów. Jestem wiedźmą. Staroświecką, porządną czarownicą z dziada pradziada. A raczej baby prababy, bo to idzie po linii żeńskiej. Zioła, uroki, Klucz Większy Salomona, średniowieczna magia obrzędowa. To nie żadne hobby. Uprawiam magię i widziałam już w życiu cuda na kiju. Uczyła mnie ciotka, bo matka za mało umiała. Ma marny talent. Moja rodzina liczy z pięćset lat, jeżeli idzie o źródła pisane. Spróbuj tylko teraz zapytać, czy latam na miotle, to obleję cię kawą, obrażam się i wychodzę. Odkryłam karty. Chodzi mi o to, czy ktokolwiek kompetentny, choćby autor pewnej książki, który, kiedy byłam młoda, głupia i przerażona, pozwolił mi zachować zdrowie psychiczne, też w życiu coś widział, czy też należę do rodziny chorych na głowę bab, konsekwentnie dziedziczących ciężkiego pierdolca.
– Stanowczo nie wyglądasz na wariatkę.
– Gdybyś wiedział, co mi się zdaje, że widziałam na własne oczy, to byś nie był taki pewien. Ja nie jestem. Wielu widziałeś wariatów, żeby to ocenić?
Zapaliłem papierosa i zatrzasnąłem zapalniczkę.
– Powiedzmy, że dostatecznie wielu.
Pochyliła się i spojrzała mi przeciągle w oczy.
– Nie jestem pewna, czy rzeczywiście widziałam to, co widziałam. Nie jestem pewna, czy mam dobrze w głowie. Nie chcę pewnego dnia obudzić się w obitym materacami pokoju bez okna, smarując po ścianach gównem.
Teraz ja spojrzałem jej w oczy.
– Rozumiem, o czym mówisz. Znacznie lepiej niż ci się wydaje. Zróbmy mały test.
– To znaczy?
– Zrób coś magicznego. Rzuć urok, wykonaj sztuczkę. Tutaj. Przy mnie.
Roześmiała się drwiąco.
– Wyglądam jak Harry Potter? Powiedziałam, że pracuję w cyrku, czy jak? Co mam zrobić? Zamienić tamtą laskę w żabę? To tak nie działa. Mogłabym jej coś zrobić, ale potrzebowałabym jej włos, kroplę krwi albo ślinę. Potrzebowałabym ziół i tygodnia czasu. A potem coś by jej się stało, ale trudno przewidzieć co. Mam tu przeprowadzać obrzędy? Wyląduję w izbie wytrzeźwień. Mogę ci natomiast powiedzieć, że ona jest w ciąży i nie wie o tym.
– A niby jak mam to sprawdzić? Zresztą i tak zdałaś.
– Jak to?
– Gdybyś była stuknięta, próbowałabyś coś zrobić. Nie wiem co. Coś głupiego. Na tym polegał test. Więc powiem ci: tak, widziałem różne rzeczy, których nie można racjonalnie wytłumaczyć. Sęk w tym, że widziałem ich za dużo. Nie mogę powiedzieć ci: tak, magia istnieje i widziałaś to, co widziałaś, bo po pierwsze, nie wiem, co widziałaś, a po drugie, sam nie wiem, czy mam dobrze w głowie. Rozumiesz? Mamy ten sam dylemat.
W powietrzu zawisły kryształowe dźwięki pozytywki. Kołysanka z „Rosemary’s Baby”. Patrycja sięgnęła do torebki przypominającej dziewiętnastowieczny lekarski kuferek i grzebała przez chwilę, aż znalazła telefon, przeprosiła i odeszła od stolika.
Podobało mi się to. Myślałem, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu rozmowy przez telefon w trakcie siedzenia z kimś innym przy stole wydają się jakieś niekulturalne. Paplesz coś do plastikowego pudełeczka, a twój zignorowany nagle towarzysz nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Kiedy zostaje na moment sam, przynajmniej nie ma głupiego wrażenia, że stał się niewidzialny, i nie musi bawić się kostkami cukru.
Poruszyłem palcami zdrętwiałej ręki i stwierdziłem, że chyba jest lepiej. Odpiąłem pasek temblaka i zwiesiłem rękę swobodnie, a potem spróbowałem zacisnąć kilka razy pięść. Poprawiało się, ale nie tak szybko, jakbym sobie życzył. I ciągle bolało.
Patrycja nerwowo przechadzała się przed drzwiami do toalety jak żołnierz na warcie, trzymając telefon przy uchu i gestykulując drugą ręką. Stwierdziłem, że ma ładny, okrągły, a jednocześnie nieduży tyłek. Szkoda, że była stuknięta. Z drugiej strony, ja to niby byłem ten normalny? Korciło mnie, żeby coś jej powiedzieć, jednak przywykłem do trzymania języka za zębami.
Patrycja zatupała w miejscu, zrobiła piruet i znienacka kopnęła w drewnianą kolumnę. Barman uniósł na nią zdumiony wzrok, jakby dopiero się obudził. Obdzieliła go ciężkim spojrzeniem, zatrzasnęła energicznie telefon i wróciła do stolika.
– Co za durna picza! – warknęła. – Załatwiła mnie na perłowo, kretyńska krowa. Róża jerychońska!
– Co się stało?
– Nocowałam przyjaciółkę, taka jej mać. Od paru dni. A dzisiaj okazało się, że musi koniecznie odwiedzić siostrę, jej zidiociałego męża i zasmarkanego bachora. Znienacka. Natchnienie ją dopadło. Pilna sprawa rodzinna. No, to wsiadła w pekaes i pojechała. A teraz właśnie stwierdziła, że ma w swojej paskudnej torebce moje jedyne klucze od domu, które jej dałam, jak głupia jakaś. Miała je w takich razach powiesić na schodach w skrzynce z wężem przeciwpożarowym, ale zapomniała, głupia pinda! A wróci, cholera ją wie kiedy, bo to jest w Kropierzu, na końcu cholernego świata. Jak się załapie na autobus, to może będzie o dwunastej, a jak nie, to rano, a tymczasem jestem bezdomna! – Sapnęła ze złością i uspokoiła się nagle. – Nic, poradzę sobie.
– Poczekaj u mnie – powiedziałem niemal automatycznie.
– Słucham?
– Przecież nie będziesz siedzieć na schodach. Daj się zaprosić na kolację i poczekaj u mnie w domu. Jak twoja kumpela wróci, to cię odwiozę. Zrobię ci herbaty i dam jeść. To nic zobowiązującego.
Spojrzała na mnie w zadumie i zabębniła palcami po stole, jakby ćwiczyła fortepianową wprawkę.
– No, niechby to moja ciotka widziała. Sama nie wiem… jakoś głupio.
– Dlaczego? Pokażę ci moją kolekcję syberyjskich bębenków.