– Jadasz mięso? – zapytałem z kuchni. Stała w salonie i oglądała wystawę moich egzotycznych śmieci tłoczącą się na ścianach i półkach.
– Jeszcze jak! Mam zróżnicowane zęby pokryte emalią, pazury, jeden żołądek, a na widok trawnika nie leci mi ślinka. Jestem drapieżna.
– A jakieś przesądy względem wątróbki? – Wnętrze lodówki prezentowało się ubogo i dziwacznie, standard u mężczyzny, jak to się dzisiaj mówi, singla. Kolekcja osobliwych marynat, samotne jajko, zmumifikowany ogórek, skamielina jakiegoś prehistorycznego pieczonego ptaka, hodowla penicyliny na pożywce z porcji wołowiny po syczuańsku z końca epoki Ming. Nie spodziewałem się gości, a już zwłaszcza kolacji z kobietą. Tacka z wątróbką drobiową mogła uratować mój honor albo upokorzyć ostatecznie i skazać na „Pizza Giovanni”.
– Jem wszystko, co nie jest płuckami na kwaśno, mielonym indykiem, mdłym schabem z owocami albo warzywami na parze. Może być ostre, z czosnkiem, smalcem lub z anchois. Żadnych przesądów. Tylko nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kanapka.
Ale ja byłem już w natchnieniu i nie zamierzałem odpuścić.
Wątróbkę wsadziłem do mikrofalówki, której używam głównie do rozmrażania różnych rzeczy, a potem wrzuciłem ją do miseczki i zalałem mlekiem. Wykroiłem woreczki żółciowe, roztopiłem masło na patelni, dodałem odrobinę oliwy i wrzuciłem na nie, pokrojone w paski mięso. Cięciem noża pozbawiłem rosnącą w doniczce bazylię części gałązek i posiekałem je mezzaluną drobno na desce. Zmoczyłem znalezione w dolnej szufladzie lodówki chlebki pita, posłałem je na ruszt piekarnika na trzy minuty i włączyłem termoobieg. Dodałem do masła zioła i łyżkę ostrej pasty paprykowej oraz odrobinę koncentratu pomidorowego. Poprzewracałem kawałki wątróbki. Wlałem na patelnię spory kieliszek czerwonego merlota i pozwoliłem mu odparować. Piekarnik zadzwonił. Wyciągnąłem placki i położyłem na desce, po czym zdjąłem patelnię z ognia i nalałem wino do dwóch kieliszków. Hop! Voila! Wątróbki po prowansalsku.
Stała w drzwiach kuchni i przyglądała mi się z uniesionymi brwiami.
– Pachnie rewelacyjnie. Zaskoczyłeś mnie. Nie sądziłam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Myślałam, że to może atak albo indiański obrzęd. Gratulacje. Powinnam była włączyć stoper.
Rozejrzała się.
– Piękna kuchnia. Możemy zjeść tutaj? Uwielbiam jeść z patelni. Zwłaszcza moczyć chleb w sosie. Moja kuchnia jest wielkości rozłożonej gazety. Lubisz gotować?
– Dlaczego? Ugotowałem coś? Chyba na chwilę straciłem przytomność.
Zjedliśmy w kuchni, tak jak chciała. Dzieląc jedną patelnię i wycierając sos kawałkami arabskiego chleba. Kilka razy zetknęliśmy się przypadkiem dłońmi. Wrażenie było dziwne, intensywne i intymne. I wciąż czułem ten jej piżmowo-żywiczny zapach. Ciężki i zmysłowy.
Kiedy nasze spojrzenia spotykały się, blisko, rozdzielone tylko naczyniem, wrażenie było takie, jakby dotykała mojej twarzy. Jej ciemne, małe usta barwy cynamonu, o pełnej dolnej wardze rozchylały się, gdy wsuwała w nie kawałek mięsa. Wąski język śmignął po wargach, zbierając resztki sosu. Falbaniasta spódnica podwinęła jej się na wysokim kuchennym stołku, ukazując drobne kolano i kawałek uda, oplecione siatką kabaretki. Gdzieś wyżej raz i drugi mignęła koronkowa przepaska opinająca udo. Pończochy. Pończochy, nie rajstopy.
Jednak nie było w tym ostentacyjnej kokieterii, tylko jakaś dziwaczna, dzika naturalność.
Zasalutowała kieliszkiem i wychyliła połowę długim łykiem, a potem znowu zaatakowała patelnię. Pęk dziwacznych bransolet na smukłym nadgarstku zadzwonił delikatnie.
Wiedźma.
Wlałem jej resztkę wina i poszliśmy do salonu. Stała przed półkami, z dłonią opartą o biodro, popijając oszczędnymi łykami, i patrzyła jak w galerii sztuki.
– Tego zębatego kolesia z czterema skrzydłami na twoim miejscu wyniosłabym stąd. A najlepiej daj go komuś, kogo nie lubisz.
– Pazuzu? Jest perski i bardzo stary. Kupiłem od jednego Beduina, którego nie stać było na podróbki. Nakleiłem mu nalepkę z jakiegoś grzmota kupionego w państwowym Artisanacie i nie zwrócili uwagi.
– Ale jest zły. I nie lubi cię. Tamta afrykańska maska też jest niedobra.
– To tylko stary kamień i kawałek drewna.
Figurka rzeczywiście przedstawiała starego i dość
paskudnego demona, ale jakoś nie czułem od niego szczególnego Ka. Miał duszę kamienia.
– To jest w kształcie, nie w materiale albo w historii tej figurki – oznajmiła.
Usiadła w fotelu, wyciągając splecione nogi daleko przed siebie.
– Mogę zdjąć buty? Jestem czysta, nie będzie żadnych przykrych efektów.
W życiu nie spotkałem takiej kobiety.
– Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś tu jako rozbitek. Tymczasowo mieszkasz, a nie odbywasz wizytę. – i Spojrzałem z uśmiechem, skręcając papierosa.
– Słusznie – oznajmiła. – Za krótko się znamy, żeby składać sobie wizyty.
Wróciła nie tylko bez butów, ale i bez pończoch, boso, po czym wlazła na fotel, podwijając nogi, i sięgnęła po kieliszek.
– Grasz czarnymi?
Zapaliłem. Wyjąłem z barku śliwowicę i nalałem sobie kieliszek, na wszelki wypadek postawiłem też drugi dla niej. Jestem dobrze wychowany i staroświecki. Na stoliku przed kominkiem stała moja szachownica z rozstawioną partią. Tą samą, którą przerwaliśmy i już nie i; dogramy. Obok na komodzie leżała skrzynka tryk traka oraz druga, z drzewa gumowego, zawierająca komplet do go, kolejna szkatuła mahjonga. Wyglądały na osierocone.
– Już nie.
– Dlaczego?
– Grałem z przyjacielem. Umarł w zeszłym miesiącu. Nie mogę się zdobyć, żeby zdjąć tę partię i schować szachy.
– Przepraszam – powiedziała cicho i zupełnie szczerze. Dawno nie słyszałem, żeby kobieta użyła tego słowa. Ostatnimi laty było przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn.
– I tak będę to musiał zrobić. Koniec z graniem.
– Jak to? Nie będziesz już grał?
– Nie ma już z kim. Nie znam nikogo, kto chciałby spędzać czas, gawędząc nad planszą staroświeckiej gry i popijając. Teraz gra się w to, co jest w telefonie.
– Kto to wie – powiedziała pod nosem. Zapadła chwila ciszy.
– Czyj był ruch? – Jego.
– Brakuje ci go?
– nazwałem go przyjacielem. U mnie to dużo znaczy, znam wielu ludzi, ale przyjaciół mam zaledwie kilku. Z kobietami bywa różnie, przychodzą i odchodzą, jednego dnia są najdroższymi kochankami, a drugiego zaraz wrogami. A przyjaciel jest na stałe. Coś jak brat. Stać go na lojalność, a zwłaszcza na brak fochów, bo nic was nie łączy. Może być i życzliwy, i obiektywny. Twoje sprawy go obchodzą, ale nie dotyczą. Wpadnie, pogada i pójdzie, jednak zawsze gdzieś tam jest.
Zaraz zapyta, czy jestem homo, pomyślałem.
– Rozumiem – powiedziała tylko. Wstała i przeszła się po pokoju. Boso nadal wydawała się wysoka i długonoga, co rzadko się zdarza. Wypiłem śliwowicę i popatrzyłem na jej stopy. Smukłe, o idealnym kształcie.
Nie lubię tego etapu znajomości. Nie wiem, czy coś iskrzy, czy to tylko takie gierki. Jeden fałszywy krok i koniec. Jak na polu minowym. „Ach, muszę już iść”. I gdzie się wtedy podzieje?
– To śliwowica?
– Tak. Lubisz? Jest mocna.
– Uwielbiam. I nie przeszkadza mi, że mocna. W domu mam „Paschalną”, siedemdziesiąt pięć woltów. Ale poproszę też herbaty.
I śliwowicę lubi…
Poczułem to, stojąc w kuchni nad kubkami i słuchając bulgotu elektrycznego czajnika. Coś niedobrego. Nagły chłód w powietrzu, marsz lodowatych mrówek po plecach. Za kuchennym oknem rozklekotał się wiatrowy dzwonek, mimo że powietrze było spokojne.
Jakby coś przeszło przez dom.