Выбрать главу

Ja wiedziałem. Porzucił ją jako pierwszy. Kopnął Jej Wysokość w tyłek. Gdyby to ona zdążyła, byłoby „zostańmy przyjaciółmi”, a tak, ubliżył jej ostatecznie. Przecież miała tyle lepszych propozycji.

Zaczął go prześladować dziwaczny, niezrozumiały pech. Wysiadło mu zdrowie. Nagle okazało się, że ma początki cukrzycy, siadła mu wątroba. Coś niedobrego zaczęło mu się robić z sercem. W jego branży albo się maszeruje, albo dostaje kulę w łeb, więc nie mógł iść do szpitala. Kampanie reklamowe, w których brał udział, kończyły się klapą. Miał mocną pozycję, więc nie wyleciał z roboty, ale działo mu się kiepsko. Od pewnego momentu, czegokolwiek się dotknął, zamieniało się w zgliszcza. Nabawił się nerwicy. Co gorsza, pech przeniósł się na wszelkie kobiety, z którymi miał coś wspólnego. Pracował w reklamie, więc nie miał problemu z chętnymi dziewczętami, którym wydawało się, że fikołki na jego materacu z Ikei mogą im pomóc w karierze. Zaczęło się robić dziwnie, kiedy jedna zginęła w wypadku samochodowym, następna przewróciła się na nartach wodnych i wylądowała na wózku ze sparaliżowanymi nogami, a trzecia przedawkowała środki usypiające. To nie były jakieś płomienne związki, tylko raczej przygodne znajomości, ale zaczęło wyglądać na to, że jeżeli jakakolwiek panienka wyślizgnie się z majtek na jego brązowym tapczaniku, ma zagwarantowany ekspres na tamtą stronę tęczy w ciągu miesiąca.

O stanie nerwów mojego siostrzeńca najlepiej świadczy to, że zaczął w tym widzieć klątwę swojej byłej towarzyszki życia. To znaczy, ja bym tak pomyślał od razu, ale ja jestem świrem. Dla niego podejrzenie, że w głębi duszy wierzy w swoją ex, dźgającą szpilkami woskową laleczkę, oznaczało, iż pożegnał się z rozumem.

Słuchałem w milczeniu, bawiąc się ponuro stopką kieliszka. Sprawa zaczynała się pomału zbliżać do rejonów, w których sam zazwyczaj przebywam, i wcale mi się to nie podobało.

A potem w jego życiu pojawiła się zupełnie nowa kobieta. Taka, jaką powinien był spotkać już dawno temu. Dla odmiany nie była to modelka ani nikt taki. Zajmowała się składem komputerowym, ale wszystko, co robiła, dla niego było objawieniem. Lubiła się śmiać, potrafiła śpiewać na ulicy, jeżeli akurat miała na to ochotę, i nic ją nie obchodziło, co ludzie sobie pomyślą. Traktowała go jak prezent od losu, a nie jak zło konieczne albo szczebel w karierze. Wolne chwile wypełniały jej rozmaite radosne hobby, których go natychmiast nauczyła. Lubiła żeglarstwo, nurkowanie, piwo trąbiła jak czeski żołnierz.

Mój siostrzeniec odżył. Zamieszkali razem, w jej maleńkim mieszkaniu, ale to już przynajmniej nie była wynajęta kawalerka, ale dwupokojowe mieszkanko na zaadaptowanym strychu. Paweł rozpakował wreszcie pudła z książkami, przestał się żywić „gorącymi kubkami” i pizzą. Letarg dobiegł końca.

Mój siostrzeniec był szczęśliwy jak nigdy w życiu, ale nie mógł nic poradzić na przerażające uczucie, że klątwa nadal wisi mu nad głową i lada sekunda jego szczęście zostanie przerwane. To było kompletnie irracjonalne, ale żył z mrocznym cieniem za plecami, podświadomie czekając na cios.

Jego przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, ex dzwoniła niemal codziennie, z kolejnymi żądaniami, szantażami albo zwykłymi obelgami. Nauczył się to znosić spokojnie. Miał już jakieś oparcie.

Sielanka trwała ze dwa miesiące. Do zeszłej środy.

Musiał wyjechać na dwa dni, nadzorować plan zdjęciowy w Krakowie. Jechał pełen najgorszych przeczuć, przekonany, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Samochód, którym jechał z ekipą, nie wpadł czołowo pod ciężarówkę, nie napadli ich, nawet nie przypłacił biegunką flaczków zjedzonych w przydrożnym barze. Podczas zdjęć reflektor nie spadł mu na głowę.

A potem wrócił do domu. Następnego dnia zaczynał mu się urlop. Mieli jechać na Kretę.

Nie mógł mówić dalej, ręce znowu zaczęły mu dygotać, słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło.

Jego dziewczyna, jego Magda nie odpowiadała na domofon. Kiedy zaczął otwierać drzwi, okazało się, że są zamknięte od środka. Mieli taki zamek, który od wewnątrz zamykał się inaczej niż z klucza. Można go było otworzyć, ale z trudem. Szarpał się z nim kilka minut i dlatego wiedział, że drzwi zostały zamknięte od środka.

W tym momencie sam zacząłem mieć złe przeczucia. Nie o to chodzi, że przeczuwałem coś złego, bo wiedziałem, że tak się stało, ale dlatego, że zacząłem mieć własne podejrzenia. Takie rzeczy się zdarzają. Bardzo rzadko, ale to, co opowiadał, wyglądało jak coś, co już kiedyś widziałem. Coś z mojej branży.

Opowiadał jak przed sądem. Krótkimi, wyduszonymi zdaniami, pozornie bez emocji, drewnianym głosem robota. Trochę, jakby odtwarzał częściowo już zatarty w pamięci koszmarny sen. Otworzył te drzwi. W środku było cicho, tylko woda lała się do wanny. W łazience kłębiła się para, ale w pełnej, aż po otwór przelewowy wannie, nikt nie leżał. Magdy ani śladu. Mój siostrzeniec zakręcił wodę i wszedł do pokoju.

Najpierw zobaczył rysunki na ścianach. Brązowe, prymitywne wzory pokrywały każdy kawałek otynkowanej ściany. Spirale, oczy, odciski dłoni, zygzaki, strzałki.

Magda leżała na łóżku, w pościeli przesiąkniętej szkarłatem. Z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, które przywiązano za pomocą wstęg zbrojonej tkaniną, szerokiej, srebrnej taśmy klejącej, do nóg łóżka. Mógł tylko podejrzewać, że ciało należało do jego dziewczyny. Nie umiał powiedzieć, co jej właściwie zrobiono, poza faktem, że zrobiono to nożem. Pamiętał tylko migawki, jak serię slajdów z policyjnego aparatu. Jej włosy razem ze skórą, przybite nad łóżkiem, wyglądające jak czarne, kudłate zwierzątko pełznące po ścianie. Jej pierś leżącą na talerzu na stole, zastawionym do kolacji. Sztućce, serwetki. Pierś ze śladami zębów. I krwawe bazgroły na ścianie.

Pamiętał swój bełkot do słuchawki. Język, jak zdrętwiały kołek w ustach, które wydawały się obce. Własny krzyk odbijający się od ścian i sufitu. Krzyk, którym się dławił, tuląc do siebie ciało uwolnione z więzów. A potem coś, czego nie umiał nawet opowiedzieć.

To było zimno. Nagły, lodowaty powiew, który ściął mu skórę szronem. A potem pojawiła się postać. Czarna, zamazana, jak poruszone zdjęcie. Sylwetka wyszła wprost z pobazgranej ściany, okryta niewyraźną, czarną jak dym z płonącej opony peleryną. Nie miała twarzy, tylko ptasi dziób, niczym maskę doktora z czasów epidemii dżumy. Zobaczył jeszcze, że z każdej dłoni wyrastało jej po jednym żółtawym, zakrzywionym ostrzu.

Miałem mokre dłonie, czułem, jakby mój przełyk stopniowo napełniał się lodowatą rtęcią.

Wiedziałem, co zobaczył mój siostrzeniec.

Nazywam ich skeksami. Wiem, gdzie żyją, i widuję je od dziecka. Przyciąga ich nagła śmierć. Ale nigdy nie pojawiają się po tej stronie. Prawie nigdy.

I zwykli ludzie nigdy ich nie widzą.

Prawie nigdy.

Potem pamiętał podwórze. Pulsujące, niebieskie błyski alarmowych świateł na dachach policyjnych wozów. Silne dłonie chwytające go za ramiona, tupot wielu ciężkich butów na schodach, twarze sąsiadów wychylające się zza drzwi. Oleiste błyski na czarnych lufach. Błysk fleszy. Tłum mężczyzn krzątających się po domu. Szorstki, oliwkowy koc, którym okryto mu ramiona. Grzechoczące, blaszane głosy z krótkofalówek. Zastrzyki i ciche, lecz natarczywe pytania policyjnego psychologa. Tłuste ślady czarnej kalki, kiedy zdejmowali mu odciski palców.

Tranksen uspokoił go, zatopił płonącą część jego mózgu w chemicznej, pełnej pustki fałszywej uldze. Odpowiadał na pytania.