Kiedy wróciłem do salonu, stała nad stolikiem z szachownicą, patrząc na figury, i zastanawiała się ze zmarszczonymi śmiesznie brwiami, a potem wyciągnęła rękę w kierunku białego konia.
Kieliszek wydał wysoki, śpiewny trzask i rozleciał się w jej dłoni lśniącymi odłamkami. Resztka wina chlusnęła na dywan. Patrycja krzyknęła cicho i odskoczyła do tyłu. Spojrzała na trzymaną w dłoni szklaną nóżkę, possała palec.
Odstawiłem kubki na stolik, dopadłem do niej.
– Skaleczyłaś się?!
– Nie wiem, co się stało… Oblałam ci dywan.
– Do diabła z nim. Wylałem na niego cały alkohol świata. Można by z niego wydestylować koniak. Już nie pamiętam, jakiego był koloru. Pokaż, zaraz przyniosę plastry. Nie ruszaj się, bo się pokaleczysz. Pozbieram szkło.
Zbierałem odłamki wokół jej stóp, drobne i ostre jak igły. Nie widziałem nigdy, żeby szklany kieliszek tak się zachował.
– To tylko zadrapanie, na mnie goi się jak na psie – powiedziała. – Nie trzeba zaklejać.
Zeszła z dywanu wielkim krokiem i otworzyła swoją torebkę, znalazła mały flakonik i kapnęła na dłoń kroplą purpurowego płynu. Zapachniało ostro ziołami i jakby miedzią.
– Przyniosę wodę utlenioną – zaoferowałem się.
– To jest lepsze. Zobacz, skaleczenie znikło.
Rzeczywiście, przecięcie w skórze zamknęło się
i przestało krwawić. Została tylko ledwo widoczna, cieniutka kreska.
– Co to jest?
– Wiedźmi eliksir. – Uśmiechnęła się. – Ten twój kumpel… Chyba mnie nie lubi. Co robił? Był jakimś księdzem?
Spojrzałem na nią.
– Michał? Był zakonnikiem.
– Mnichem? Jeszcze lepiej. Wiedziałam.
– Skąd?
– Wiedźmy nie lubią mnichów, mnisi nie lubią wiedźm. To instynkt.
– On umarł – powiedziałem. – Odszedł. Nie ma go tutaj. Wiedziałbym, gdyby było inaczej.
– Aż tak ci go brakuje?
– Nie o to chodzi. Wiedziałbym, gdyby tu był jakikolwiek zmarły. Czuję takie rzeczy.
Zapadła chwila ciszy.
– Od dziecka widuję zmarłych. Śnię o duchach, odkąd pamiętam. Odbieram różne wydarzenia związane z czyjąś śmiercią jak cholerna antena. Ostatnio nawiedzał mnie jakiś izraelski żołnierz, który zakochał się w palestyńskiej dziewczynie. Brat tej dziewczyny był, jak to się elegancko mówi, „bojownikiem”, terrorystą. Marzył o zabijaniu Żydów, dosłownie dyszał nienawiścią. Jednak głównie kończyło się na rzucaniu kamieniami i koktajlami Mołotowa w czołgi. Żołnierz dowiedział się, że namierzyli tego brata, kiedy spotykał się z kumplami, jeszcze bardziej niebezpiecznymi od niego. Rzeczywistymi terrorystami. Przeprowadzili jakiś krwawy zamach w Strefie Gazy i kombinowali nad następnym. Wiedział, że ich dopadną, ale bał się o swoją dziewczynę, więc ją ostrzegł. Ona poleciała do braciszka, a tamci zastawili na żołnierzy pułapkę i kupa ludzi zginęła. Wykryli przeciek, osądzili go i rozstrzelali. Szybko i bez rozgłosu na drzwiach od garażu na dziedzińcu koszar w Hajfie. Przez zeszły miesiąc przeżywałem to co noc. Byłem nim. Prowadzili mnie, stawiali przed drzwiami, a potem spadała na mnie salwa, jakby tygrys rozrywał moje ciało na strzępy. Budziłem się, kiedy konał. Było wiele takich historii.
Nalałem sobie śliwowicy.
– Próbowałeś kiedyś je sprawdzić?
– Te, które rozgrywały się blisko, próbowałem.
– Któraś okazała się prawdziwa?
– Każda. Jestem jak odbiornik i umarli to czują. Usiłują mi przekazać różne rzeczy. Czasami, jak w wypadku tego Żyda, to jest tylko krzyk rozpaczy. Czasami jakieś ważne dla nich rzeczy. Rozgrzebane, porzucone sprawy. Widuję też inne rzeczy. Pierwszego demona widziałem, gdy miałem trzy lata.
Wypiłem i opowiedziałem jej o świecie Pomiędzy. Być może byłem zbyt samotny. Może się starzeję. Możliwe też, że sprawił to alkohol. A możliwe, że chodziło o jej zapach. O spojrzenie fiołkowych oczu. O jasną skórę na splecionych, wyciągniętych w moją stronę nogach. O wargi barwy cynamonu.
Przez całe życie nie mówiłem nikomu. A w ciągu miesiąca opowiedziałem o tym dwa razy. Mojemu przyjacielowi i obcej, dziwnej dziewczynie, która uważała, że jest wiedźmą. Jedno z nich już nie żyło.
– I jak to jest wylądować sam na sam z wariatem, pani czarownico?
– Kiedy miałam trzy lata, zaczęłam kwitować. Nad łóżeczkiem. Doskonale to pamiętam. Pamiętam też jakiś obrzęd w piwnicy u ciotki Pelagii. Zioła, tańczące nagie kobiety, jakieś świetliste postaci, które podnosiły mnie i podawały sobie z rąk do rąk. Darłam się i umierałam ze strachu, a moje ciotki, moja matka i babki tańczyły dookoła nagie, wymalowane w dzikie wzory i śpiewały jakąś monotonną przyśpiewkę. Kiedy chodziłam do przedszkola, omal nie zabiłam urokiem wychowawczyni. Wytarmosiła mnie za ucho, trzepnęła w tyłek, a ja potem siedziałam cały dzień, patrząc w nią, kiwając się i mamrocząc, z lalką na kolanach. Bawiłam się kawałkiem sznurka. Wiązałam go i splatałam w coraz dziwniejsze węzły, cały czas mamrocząc, kiwając się tam i z powrotem, świetnie to pamiętam. A kiedy ta kobieta wyszła, nagle skręciłam tej lalce kark. Pamiętam krzyk przedszkolanki i odgłos spadającego po schodach ciała. Przeżyła, ale jest częściowo sparaliżowana. Gdy przyjechało pogotowie, zauważyli, że sznurówki jej tenisówek są związane ze sobą. Splecione w jakiś niemożliwy węzeł. A przecież wszyscy widzieli, jak wychodzi z sali i idzie normalnie po korytarzu.
Wychyliła śliwowicę, ale właściwie się nie wzdrygnęła.
– Zaczęły mnie uczyć, gdy miałam sześć lat, i trwało to, aż skończyłam osiemnaście. Zioła, znaki, pieczęcie, języki, pismo anielskie, mikstury. Przez lata tworzy się własny grimoire. Księgę Cieni. Ale wolno go otworzyć samej i używać dopiero wtedy, gdy tutorka uzna, że jesteś już gotowa. Po specjalnym obrzędzie. Przedtem jest się cały czas pod obserwacją. Potem zresztą też. W mojej rodzinie rządzi straszny synod starych bab. Nazywa się to Krąg Binah. Wtrącają się we wszystko, kontrolują, wydają polecenia. Mężczyźni nie mają nic do powiedzenia. Są traktowani jak domowe zwierzęta. Dobiera się ich zresztą tak, żeby byli potulni i posłuszni, nieprzyciągający uwagi, nudni i szarzy. O tym też decyduje Krąg Binah.
– Nigdy się nie buntują?
– Rzadko. Nie mają szans. Są uroki, zioła, zaklęcia. Omamia się ich i sprawia, że są beznadziejnie zakochani i uzależnieni od swoich kobiet. Istnieją też dodatkowe zabezpieczenia. Jest taki obrzęd, po którym facetowi staje tylko dla jego wiedźmy. Jeżeli poszuka szczęścia gdzieś na mieście, to może zapomnieć o swoim ptaszku. Kompletny flak. Zresztą, poza tym są zostawieni w spokoju. Jeżeli się nie wtrącają i siedzą cicho, mogą się zajmować swoimi sprawami. Dobrze, gdy mają jakieś hobby.
– Mało zachęcające. Twój facet też tak wygląda?
Roześmiała się.
– Jestem wolna. Specjalnie. Bardzo staram się nie wiązać i nie zakochiwać. Nie umiałabym wkręcić kogoś, na kim by mi zależało, w coś podobnego. A gdybym zrobiła tak, jak chcą, i na zimno wybrała sobie ofiarę, a potem musiała żyć u boku takiego zombie, czułabym się jak suka. Siedzę cicho i na uboczu i nie lezę staruchom w oczy. Mają swoje ofiary. Moją stryjeczną kuzynkę Anastazję. Czarną owcę, nimfomankę i balangowiczkę, niesforną i zbuntowaną jak cholera. Robi, co chce, w ogóle nie zwraca na nie uwagi i doprowadza je do szału. Moją kuzynkę Melanię. Też buntowniczka. Niezły numer, nawiasem mówiąc. Cicha woda… Zresztą, przez większość czasu żrą się między sobą. I jak to jest wylądować sam na sam z wiedźmą, panie Charonie?
– Często komuś o tym opowiadasz?
– A ty o tych swoich podróżach?
– Nigdy.
– Ja też nie. Jesteś pierwszym spoza mojej rodziny, któremu powiedziałam aż tyle. Nie rozumiem, co się stało. Właściwie powinnam cię zabić.