Zasalutowała do mnie kieliszkiem. Alkohol chyba zaczął na nią działać. Kto wie, co może zrobić pijana czarownica?
Czułem się głupio. Przekroczyłem jakąś granicę. Być może za szybko i za bardzo, ale czułem, że coś nas do siebie ciągnie. Ze straszną, pierwotną siłą, nad którą żadne z nas nie ma kontroli. Byliśmy jak dwa bieguny. Wydawało się, że powietrze między nami gęstnieje i faluje i albo runiemy w siebie, albo pomiędzy naszymi ciałami strzeli wyładowanie. A może zbyt długo byłem samotny. A może po prostu spotkało się dwoje wariatów.
A może to po prostu śliwowica.
Nie zwykłem zachowywać się tak bezmyślnie i spontanicznie. To nie ja. Byłem zadowolony, że zachowałem dla siebie większość najważniejszych szczegółów. Darowałem sobie opowieści na temat tego, co kryje się za ogniotrwałymi, udającymi ścianę drzwiami w mojej piwnicy. Nie wspominałem o tym, jak przejść, jak się robi nalewkę i czego dokładnie nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Wszystko ma swoje granice.
Ale poza tym, kiedy tama już raz pękła, została pęknięta. Długo rozmawialiśmy, a jeszcze dłużej milczeliśmy, patrząc na siebie zachłannym wzrokiem. Cały czas świdrowało mnie paskudne wrażenie, że powiedziałem za dużo, ale jednocześnie czułem ulgę, jak nigdy w życiu. Ona chyba też. Opowiadaliśmy sobie o tym, jak to jest być odmieńcem w świecie, który szedł chwilowo w coraz głupszą stronę. O tym, jak irytuje nas coraz bardziej kolektywna mentalność, o nieznośnej hipokryzji rozmaitych poprawności, o nieustannej presji, żeby jeść, robić, mówić i myśleć dokładnie tak samo jak wszyscy. Z punktu widzenia dziwolągów jest to najbardziej dokuczliwe i z definicji nie ma z kim o tym porozmawiać.
Ale także o demonach. O przeczuciach czyjejś śmierci. O twarzach pączkujących w rogach pokoju niczym grzyby. O mroźnych śladach dłoni na szybie. O pukaniu od spodu. O zegarach idących do tyłu.
Dobrze. Może i każdy ma potrzebę znalezienia kogoś, z kim można choć raz w życiu być szczerym, jednak gdzieś pod całym oszołomieniem czułem też wyraźnie, że jeżeli ona mówi prawdę, to niekoniecznie powinienem jej ufać. Czy mógłbym wiedzieć, co knuje gdzieś po kątach? Czy znalazłbym gdzieś tajemniczą woskową laleczkę owiniętą w moją chusteczkę? Może zastanawiałbym się, czy nie ukradła mojej erekcji i nie zakopała jej pod korzeniami jabłoni? No, a tajemniczy synod jej ciotek?
Albo kłamała i wtedy była jeszcze bardziej szurnięta niż ja. Albo, co gorsza, mówiła prawdę, a wówczas należałoby trzymać się jak najdalej od tego gniazda skorpionów. Nie wiem dostatecznie wiele o średniowiecznej magii ceremonialnej, chyba polegało to na sprowadzaniu rozmaitych podejrzanych istot z zaświatów i próbie zmuszenia ich do działania na rzecz maga. Dla mnie przypominało to zabawę stada pawianów skrzynką zapalników. Tylko idiota robiłby coś podobnego. To jak próby szantażowania mafii.
Jakoś tak się zgadało i o śmierci Michała i o martwym drugim mnichu, i o tajemniczym Bractwie Cierni. Ale też i o tym, że się wycofuję i zostaję zwykłym człowiekiem.
Wyśmiała mnie.
– Jesteś mutantem. Nie umiesz, daj sobie spokój. To jest talent, dar. Wycofasz się i co? Będziesz do końca życia usiłował uprawiać ogórki, śniąc co noc o przyjacielu wiszącym na cierniowym krzyżu? Dlaczego jeszcze nie jesteś żonaty?
– Nie wyobrażasz sobie, co to za ciężar. Widzę demony, przeprowadzam zmarłych na drugą stronę, a rano mam odprowadzać dziecko do przedszkola? Próbowałem wielokrotnie i zawsze kończyło się to katastrofą. Ja jestem za dziwny. Albo się mnie bały, albo usiłowały wychowywać, albo uciekały…
– No widzisz. Zawsze tak będzie. Zresztą, dopóki nie wyjaśnisz tej sprawy, nie zaznasz spokoju.
– A co mam zrobić? Ten cholerny Żałobnik omal mnie nie załatwił. Jedyni, którzy mogli coś wiedzieć, już nie żyją i są po tamtej stronie.
– A tamten klasztor? Ten, gdzie umarł tamten stary misjonarz i gdzie wszystko się zaczęło? Odpowiedź jest tam.
– Michał prowadził tam śledztwo. Ten młody, Albert, też. I nic nie znaleźli.
– Ale przecież szukali po tej stronie. Nie w tym twoim świecie Pomiędzy.
Przygryzła wargę.
– To chyba znaczy, że ci wierzę. Chciałam się przekonać, czy jestem wariatką. A teraz dalej nie jestem; pewna.
– Bo nie trzeba było pytać o zdanie wariata.
Wypiła śliwowicę, popatrzyła na pusty kieliszek, na
drzwi i ledwo dostrzegalnie westchnęła.
Wiedziałem, co powie.
– Wolisz żółtą czy zieloną? – zapytałem.
– Co?
– Nową i nieużywaną szczoteczkę do zębów. Żółtą czy zieloną?
– Ale ja…
– Pościelę ci na kanapie, tutaj w salonie. Żółta czy zielona?
– Zieloną… Ale Krystyna…
– Chrzanić Krystynę! Dzwoniła? Nie? To znaczy, że nie wróciła. Będziesz spać na dworcu?
Niczego nie próbowałem, bo to, co wibrowało pomiędzy nami, było za potężne. Nienaturalne. Bałem się, co z tego może wyniknąć. Ona sama też wzbudzała obawy. Za dużo, za szybko, za bardzo. Za dziwnie.
Jestem stary. Nie zwykłem skakać na łeb, prosto w ciemność, nie wiedząc, czy w basenie jest woda.
Pościeliłem jej na rozkładanej sofie, uchyliłem lekko okno.
Wiedźma w moim domu. Jeszcze tego brakowało. Jutro sobie pójdzie i przestanie wprowadzać zamieszanie. Może to i lepiej.
Usiadła na łóżku, patrząc na mnie spod grzywki, i znowu wydało mi się, że jej oczy fosforyzują. Zabrałem tytoń, bibułki i zapalniczkę, powiedziałem „dobranoc” i poszedłem do kuchni, zasuwając delikatnie drzwi.
Zawołała mnie. Cicho, i jakby niepewnie.
– Tak?
– Nic… Dobranoc.
– Dobranoc.
– A zresztą… poproszę tę szczoteczkę.
Przyniosłem szczoteczki, obie w nietkniętych, hermetycznych opakowaniach. Żółtą i zieloną. Utrzymuję przelotne znajomości z kobietami. Mam w domu szczoteczki, prezerwatywy, damskie majtki, koszulki, rajstopy w niewielkich rozmiarach, kilka kostiumów kąpielowych, szlafroki, mam nawet podpaski, wszystko nowe i w nietkniętych opakowaniach. Jestem przygotowanym na wszelkie ewentualności, przemyślnym człowiekiem.
Wyszła mi na spotkanie, bosa, pachnąca ciężko, piżmowo i żywicznie, śródziemnomorską plażą i latem.
Niewiele z tego pamiętałem.
To było niczym eksplozja.
Zderzyliśmy się zębami, gwałtownie i boleśnie, wpadając na siebie jak pociągi jadące po tym samym torze z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A.
Przez punkt G.
Rozdarła mi koszulkę. Tak po prostu, na dwa strzępy, szarpnięciem wywlokła pasek ze spodni, urwałem jej wszystkie guziki przy bluzce, uderzyła plecami w drzwi, oplatając mnie nogami, coś runęło z hukiem na ziemię. Przetoczyliśmy się po stole, zwalając wszystko na dywan, wywrócone na lewą stronę spodnie zaplątały mi się przy stopie, chwyciła moje majtki, bez namysłu nadgryzła ich brzeg i rozdarła je, zostawiając tylko gumę na biodrach, ściągnąłem jej stanik przez głowę bez rozpinania, urwałem guzik przy spódnicy.
Fotel pojechał pod ścianę, stolik szachowy przewrócił się, sypiąc wszędzie figurami. Z półki pospadały różne drobiazgi.
Eksplozja.
Wargi, język, pierś, sutek, dłonie, udo, stopa, pośladki. Wszystko naraz, w jakimś oszalałym wirze, podobnym do tornada.
– Nigdy…! Się…! Aaa! Tak! Nie! Zacho…! Ooch! Wuję…! – Rzęziła, opierając całym ciężarem dłonie o moje barki, wpychając mi plecy w podłogę i rzucając dziko biodrami.
Rozumiałem ją.
Ja właściwie też nie.
Niewiele z tego pamiętam.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale długo. Bardzo długo. Bez końca.
Pan Marciniak z sąsiedniego domku zaczął w końcu walić czymś w ścianę.