ROZDZIAŁ 5
Obudziły mnie bluzgi. Otworzyłem oczy i na tle okna zobaczyłem Patrycję. Miała na sobie jakąś moją koszulę, związaną w węzeł pod piersiami, goły tyłek i jedną nogę zadartą wysoko i opartą o parapet. Przy uchu trzymała telefon i wyrzucała z siebie jedną wiązankę za drugą, naszpikowaną sformułowaniami, które wpędziłyby w kompleksy sierżanta – szefa kompanii.
Salon wyglądał, jakby marynarze pobili się tu z lotnikami.
W końcu warknęła:
– Rozumiemy się? To, kurwa, zajebiście! – I zatrzasnęła telefon.
A potem spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Kiepski poranek? – zapytałem.
– Nie mam syndromu Tourreta – wyjaśniła. – Mam natomiast ekipę robotników do moich ogrodów. Sytuacja jest taka, że albo będą mnie uważali za laskę, będą dla mnie bardzo mili i robili, co im się spodoba, albo będą się mnie bali i robili, co trzeba. Starałam się być komunikatywna.
Pozbierałem się z gościnnej kanapy, czując się, jakby mnie stratowano.
– Zrobić ci śniadanie?
– Tylko kawę – poprosiła. – I coś od bólu głowy. Nie jestem w stanie jeść o tej porze.
Należałoby coś powiedzieć. Cokolwiek. Patrzyła przez okno.
– Hańba – oznajmiła.
Nie tego się spodziewałem.
– Po prostu odrażające. Co ty sobie wyobrażasz?
– Co?
– Jedno kłębowisko chwastów i śmieci. Weigela wyglądająca jak czupiradło, wszędzie rozrośnięte do niemożliwości spireje, jakieś zmaltretowane miechunki, śliwy tkwiące po kolana w pokrzywach, łopiany pod murem, zeschłe powojniki… Rozpacz. A tamto to jest skalny ogródek czy jakiś gruz rozbiórkowy? Pilnie potrzebujesz projektanta zieleni.
Uśmiechnąłem się.
– Znasz jakiegoś niedrogiego?
– Zostawię ci numer. Zadzwoń jak najprędzej, zanim ta dżungla wpełznie do domu i cię zadusi.
Wypiła kawę i poszła sobie, całując mnie na pożegnanie.
Wlazłem pod prysznic i stwierdziłem, że mam w plecach odłamki szkła. Nie zauważyłem tego wcześniej.
Po śniadaniu wsiadłem do samochodu i po raz kolejny pojechałem do Brusznicy. Policyjny samochód, karetka i taśma już znikły, teraz stała tam niewielka furgonetka, a przy rozbebeszonym zamku w klasztornej furcie biedziło się dwóch techników w niebieskich kombinezonach.
Minąłem ich i poszedłem wzdłuż muru, oglądając uważnie cegły. Znaczek przedstawiający coś podobnego do „V” wpisanego w kółko został wydrapany bardzo starannie ostrym narzędziem. Był nieduży i nie zwracał uwagi. Przypominał symbol producenta wytłoczony na cegle znajdującej się na samym narożniku.
Kucnąłem, udając, że sznuruję but, i zasłoniłem ten fragment muru od strony techników, ale wydawali się pogrążeni bez reszty w świecie styków, mikroprocesorów i cieniutkich kabli sklejonych w barwne taśmy. Bardzo mi przykro, jednak obawiam się, że z tego zamka nic już nie będzie.
Pchnąłem cegłę, ale siedziała mocno. Wyjąłem w końcu scyzoryk i wsunąłem ostrze w spoinę. Cegła przesunęła się razem z warstwą zaprawy. Rozruszałem ją jak złamany ząb, w końcu udało mi się wypchnąć ją w bok i znaleźć ciemny otwór. Wsunąłem rękę do środka i namacałem niewielkie zawiniątko opakowane wieloma warstwami folii i oklejone taśmą.
Mój obol.
Schowałem pakuneczek do kieszeni, wsunąłem na miejsce cegłę i poszedłem dalej, żeby nie mijać znowu furty. Obszedłem cały teren klasztoru, klucząc wąskimi, brudnymi zaułkami, kamieniczki miały nisko umieszczone okna, zbutwiałe, pokryte łuszczącą się farbą futryny i zapadnięte dachy obite zwykłą papą. Wszędzie stały kałuże, w poprzek uliczek pomiędzy dachami niechlujnie zwisały porwane i przeciągnięte byle jak przewody.
Patrycja.
Kto, na litość boską, daje dziecku na imię Patrycja?
Wyszedłem na rynek z drugiej strony fary i wzdrygnąłem się, patrząc na prowadzące do wejścia schody. Nie stał na nich żaden czarny, skryty w kapturze zakonnik. W ogóle nikogo nie było, ale czułem się w tej okolicy niepewnie, jakbym ostatnio pobił się tutaj z kibicami.
Patrycja. Przecież to brzmi niczym określenie fragmentu dysku komputerowego.
Wsiadłem do samochodu i odjechałem, nie oglądając się za siebie. Miałem dosyć klasztoru w Brusznicy, samego miasteczka, a zwłaszcza dzwonnicy.
Może rzeczywiście powinienem coś zrobić z tym ogródkiem?
Wróciłem do domu, zdrzemnąłem się, dopisałem do końca artykuł, posprzątałem zdemolowany salon. Na półce znalazłem naddarte czarne stringi i przez chwilę siedziałem w fotelu, patrząc na nie bezmyślnie. Powąchałem je.
– Jeżeli to prawda – powiedziałem na głos. – Jeżeli wiedźmy istnieją, to jeśli masz odrobinę oleju w głowie, będziesz trzymał się od nich z daleka. Nawet, jeśli wczoraj jedną przeleciałeś. A może zwłaszcza dlatego.
Zrobiłem sobie herbaty. Pozmywałem naczynia. Potem przechadzałem się po domu, nie mogąc zebrać myśli.
Czułem się jakiś rozbity, może chory. Z pewnością miałem dreszcze.
Zadzwonił Jerzy.
– Co ja się naszukałem tego Teofaniusza! Bardzo mało o nim wiadomo, ale jest ciekawostka.
– No?
– To był mędrzec, który zajmował się życiem po życiu. Z tego, co wiadomo, to właściwie jako pierwszy wykoncypował coś w rodzaju czyśćca, ale inne niż refrigerium albo łono Abrahama. Ściśle rzecz biorąc, to określenie czyśćca wprowadził Innocenty IV w liście apostolskim Sub Catholicae, z 6 marca 1254, a doktryna została przyjęta na soborze ferraroflorenckim. Coś podobnego było też wspominane u Grzegorza z Tours oraz w Dialogach świętego Grzegorza Wielkiego, tylko że u nich była to wąska kładka pomiędzy piekłem a niebem. Wynika z tego, że ten twój Teofaniusz był wcześniejszy o dobre tysiąc lat. Niestety, to tylko strzępy i pogłoski i to mało wiarygodne. Nigdy nie wszedł do żadnego kanonu, w ogóle o tym okresie bardzo mało wiadomo. Można uznać, że należał do kościoła koptyjskiego, chociaż w zasadzie były to sekty. Rzeczywiście napisał traktat o życiu po życiu, na prośbę niejakiego Gregoriusa z Nea Makri, ale o tym traktacie nic nie wiadomo poza tym, że nazywał się „O drodze ciernistej”. Zaginął. Posłuchaj, teraz będzie ciekawe: to wszystko wypłynęło znacznie później. Podczas trzeciej wyprawy krzyżowej, niejaki Guy de Montesour ponoć znalazł odpis traktatu o podobnym tytule w jakiejś splądrowanej bibliotece albo być może jakąś relikwię związaną z cierniami. To fajnie brzmi, ale do tego w żadnym razie się nie odwołuj, bo to są rzeczy niepotwierdzone i pochodzące z nienaukowych źródeł. Właściwie nie wiadomo, czy to ma coś do rzeczy i może być pozornym zbiegiem okoliczności. W tamtym okresie wszyscy krzyżowcy mieli hopla na punkcie relikwii. Wydawało im się, że w Ziemi Świętej wszystko jest tak, jakby Chrystus żył tam przedwczoraj. Każdy gwóźdź według nich pochodził z Krzyża. Możliwe, że znalazł nie traktat, tylko coś, co uznał za Koronę Cierniową. Ten Montesour założył kolejny zakon rycerski, ale maleńki. Nic z tego nie wyszło. Ledwo znalazłem o nim jakieś drobne wzmianki. Nigdy nie osiągnęli większej popularności. Było ich zaledwie kilku. Pojawiali się jako goście, a to u Szpitalników na Malcie, a to gdzieś na Cyprze, ale chyba nie mieli nawet żadnego zamku. Mieli rzekomo coś wspólnego z relikwią Korony Cierniowej czy czegoś w tym rodzaju. Potem zaczęto oskarżać ich o herezję gnostycką i tyle. Kilka razy wypływały jeszcze w historii jakieś maleńkie tajne stowarzyszenia, które odwoływały się do ich tradycji, ale tak samo, jak w wypadku różokrzyżowców, to wszystko są fantazje, plotki i nieporozumienia. Pewnie ktoś pozazdrościł wolnomularstwa i różokrzyża, więc dogrzebał się równie efektownej nazwy.
– Czekaj… Jak ten zakon się nazywał?