– Bractwo Cierni. Ale to jest tylko ciekawostka, raczej nieporozumienie.
– Dziękuję – powiedziałem głucho. – Bardzo mi pomogłeś.
– Wysłać ci te materiały mailem?
– Proszę.
Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co robić. Bractwo Cierni. Spinofratrzy.
Chodziłem po domu.
Usiadłem przy biurku, wziąłem notatnik i spisałem wszystko po kolei, usiłując połączyć fakty. Łańcuch zdarzeń, który zaczynał się od Teofaniusza, a kończył na natrętnych wizjach Michała wiszącego wśród cierni. To, co widziałem we śnie, to nie był świat Pomiędzy. Przypominało raczej jakiś gotycki teledysk. Co może łączyć historyczne plotki, senne wizje, dziwnych obcokrajowców, samobójstwo mnicha, Żałobnika, ciernie i starego misjonarza?
Rzeczywiście klasztor-hospicjum w Mogilnie?
I co miałbym tam niby znaleźć?
I właściwie – po co?
Rzuciłem długopis i znowu zacząłem łazić po pokoju.
Ogródek jak ogródek. Dotąd właściwie nie zwracałem na niego uwagi, ale teraz faktycznie wydawał mi się zaniedbany.
Wiedźma.
Westchnąłem. Gruz rozbiórkowy – też coś.
Dom wydawał mi się jakiś pusty, a ja czułem się jednocześnie dziwnie podenerwowany, przygnębiony, a na myśl o wczorajszym gościu dziwacznie radosny.
Popiół i kurz… Tyle to wszystko warte.
Żal mi było umyć patelnię, z której razem zjedliśmy wątróbkę. Co tu gadać, tęskniłem.
Telefon milczał.
– Przecież cię wykończą, durniu – powiedziałem. – Jakieś stuknięte stare baby zrobią z ciebie marionetkę albo sprowadzą ci na kark nieszczęście. Na co ci to? Zapomnij o niej. Mało na świecie kobiet?
Mało. Przynajmniej takiej nie spotkałem nigdy dotąd.
– Idź na dziwki – rzuciłem stanowczo. – Upij się. Zajmij własnymi sprawami. Zerżnąłeś spotkaną przygodnie laskę i szlus. Może i była wyjątkowa, ale i to się zdarza. Chyba jesteś za stary na takie idiotyzmy.
Odpowiedziało mi milczenie pustych ścian.
Usiadłem ponownie do notesu, usiłując zaprząc mózg do pracy, jednak nie bardzo mi to szło.
A jeśli nie jestem pierwszy?
Skąd przekonanie, że jako jedyny człowiek w historii zdołałem przejść do świata Pomiędzy żywy?
Tylko dlatego, że nigdy nikogo takiego nie spotkałem? Nikogo poza Alderonem. Ale on był żywym trupem. No i był jedyny.
A jeśli jednak to się już zdarzało w przeszłości? Siergiej Cziornyj Wołk przecież sprawiał wrażenie, że świetnie rozumie, o czym mówię, i wiedział, co robić.
Dobra. Powiedzmy, że Teofaniusz też znalazł sposób. Tylko co z tego wynika? Nauczał i napisał traktat. I tyle. Tysiąc lat temu.
Byłoby mi łatwiej, gdybym miał jakieś jej zdjęcie.
Telefon leżał na stoliku spokojnie, niczym zwinięty w kłębek wąż.
Wystarczyło wyciągnąć rękę i wybrać numer. Po tamtej stronie rozległyby się dźwięki pozytywki odgrywającej kołysankę Komedy z „Dziecka Rosemary”. Usta barwy cynamonu i smaku mleka z wanilią odezwałyby się tuż przy moim uchu.
Usiadłem, zamknąłem oczy i policzyłem oddechy. Co się ze mną dzieje? Postarałem się po raz kolejny zebrać myśli, trzepoczące i rozwrzeszczane jak przerażone stado wron.
Czym lub kim był Żałobnik? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ze wszystkich istot, jakie tam spotykałem, najbardziej był podobny do tego, co zwykłem nazywać demonami. Rzadko je spotykałem i dobrze.
Wziąłem atlas samochodowy i znalazłem to Mogilno. Nawet nie tak daleko. Dziura. Wiocha ukryta w lasach. Około stu dwudziestu kilometrów. Można obrócić w ciągu jednej nocy. Odległości w świecie Pomiędzy były takie same jak po tej stronie. Tylko że to nie był mój teren. Biała plama. Sto dwadzieścia kilometrów niezbadanego interioru, gdzie mogło kryć się wszystko. „Tu mogą być tygrysy”.
Bałem się tam jechać. Wiedziałem, że tutaj niczego nie znajdę. Klasztor-hospicjum. Nie po to wzniesiono go w jakiejś zapyziałej wiosce, żeby przyjmować gości. Trzeba byłoby udać się do klasztoru stojącego w świecie Pomiędzy.
Zjadłem samotną kolację, patrząc na zapadający za oknem ołowiany zmierzch. Maleńki ogródek od strony ulicy nie wyglądał aż tak źle.
Jakby to było oglądać te niesamowite oczy na co dzień? Może moglibyśmy przez jakiś czas spotykać się w tajemnicy przed jej ciotkami? Czy umiałyby się dowiedzieć? A może ona umiałaby to przed nimi ukryć? Czy by chciała?
Wykąpałem się. Umyłem zęby.
Napiłem się mleka. A potem zgasiłem światła i poszedłem spać. Normalnie, w łóżku, o wpół do dwunastej. Jak człowiek. Bez cudów, bez zaświatów i wizji. Zwyczajny sen. Poduszka, kołdra, szklanka wody na nocnej szafce. Jak normalny człowiek.
Obudziłem się w ułamku sekundy, ogłupiały, niezdolny do zebrania myśli i bezbronny, niczym sparaliżowany.
Dzwonił telefon stacjonarny. Dzwoniła moja komórka. Płonęły wszystkie światła, grało radio, telewizor huczał białym szumem, komputer płonął sinym blaskiem ekranu. Wszystko naraz.
Leżałem z otwartymi z przerażenia oczami, zalany elektronicznym zgiełkiem, i nie byłem w stanie zareagować.
Najpierw myślałem, że mnie napadli. Potem sam już nie wiem, co myślałem.
Odebrałem telefon. Ten przy łóżku. Komórka zanosiła się swoją melodyjką gdzieś w przedpokoju.
To była ona. Patrycja. Rozpoznałem jej głos, mimo że był zmieniony, straszny, charkotliwy, wymieszany z dziwacznymi zakłóceniami. Brzmiał jak prosto z piekła.
– Pooomóż… Błagam… To jaa… Pomóż miii… – równocześnie rzężenie, szept i krzyk. Gdyby można było zadzwonić z szubienicy, to właśnie tak by to brzmiało. Gdy słyszałem ten dźwięk, czułem, jak przenika mnie lodowaty dreszcz. Włosy stawały mi dęba.
To była ona – Patrycja.
Oczywiście wywrzaskiwałem te wszystkie obowiązkowe: „Co się stało? Słyszysz mnie? Gdzie jesteś?”.
– Błaaghaam… Phooomóż…
Wyskoczyłem z łóżka. Kiedy szarpałem się ze spodniami, pomyślałem, że to musi być sen. Musiał.
A potem zastanowiłem się przez chwilę i uspokoiłem. Ktoś mnie podpuszczał. To nie był pierwszy dziwaczny, widmowy telefon, który odebrałem. Mogła do mnie zadzwonić. Ale dlaczego płonęły wszystkie światła? Kto włączył telewizor?
Przez ekran komputera z góry na dół płynęła równa kolumna liter: „Pomóż mi pomóż mi pomóż mi…”.
„Phooomóóż…” charczał telewizor, dławiąc się białym szumem. „Tho jaaa…”.
Patrycja. Może wiedźmy tak właśnie wzywają pomocy?
„Phoomóż…”.
Wbiłem nogi w buty, ledwo mogłem poradzić sobie ze sznurówkami plączącymi się niczym robaki w rozdygotanych palcach. Dokumenty. Klucze.
Kluczyki od samochodu. Telefon. Wizytówka. Jej wizytówka, leżąca na stoliku obok telefonu w salonie. Wracałem po nią z garażu.
Nie pamiętam, jak otworzyłem garaż i furtkę. Nie pamiętałem, czyje zamknąłem.
Pamiętam puste miasto w rudym świetle lamp sodowych, pulsujące żółcią światła na zamarłych skrzyżowaniach. Porzucone ulice, gdzie wiatr miotał starymi gazetami i plastikowymi torbami. Jak po jakiejś zagładzie. Wyglądało to jak świat Pomiędzy. Pamiętam pisk opon na mokrym asfalcie i żal, że nie mam żadnej broni.
Nie wiedziałem, co się stało, ale czułem, że nie chodziło o to, iż włosy zaplątały jej się w lokówkę.
Broń mogła się okazać niezbędna. Niestety. Nawet w normalniejszym państwie, gdzie pistolet to po prostu przedmiot, a nie pomiot szatana lub przywilej zarezerwowany dla notabli, policjantów i bandytów, nie dostałbym pozwolenia. Jestem świrem. Mam to w papierach.
Sprawdziłem adres na rozłożonym na siedzeniu pasażera planie, stojąc gdzieś wśród odrapanych kamienic, gdzie sklepy pozamykano drewnianymi okiennicami popstrzonymi przez graffiti.