Mieszkała w starej kamienicy, takiej, w jakiej spędziłem dzieciństwo i w jakiej nie chciałbym mieszkać za żadne skarby świata. Dobrze je znam. Chłodne, zapuszczone klatki schodowe, wiecznie ciemne, wzbijające kamienne echo aż po dach, ślepe podwórka z gołej, zerodowanej przez lata cegły, ściany często jeszcze upstrzone śladami po kulach, krzywe okna o maleńkich szybkach. Nawarstwiony przez pokolenia smród kapusty, stęchlizny i pleśni. Pełno duchów, wspomnień i łez, dosłownie promieniujących ze ścian. Nie znoszę takich miejsc.
Zaparkowałem kawałek od jej kamienicy, z obowiązkową bramą na podwórze, jak odwrócone „U”.
A potem dałem połknąć się ślepemu kwadratowi murów, wśród błyskających czernią okien i wszedłem do środka.
Klatka schodowa była odmalowana, kamienne schody wypiaskowano, wyszlifowano i pomalowano na kolor starego mosiądzu kute balustrady. Wcale nie śmierdziało stęchlizną, tylko świeżą farbą.
Wszedłem po schodach jak najciszej, aż po strych. Tam mieszkała – na samej górze, na zaadaptowanym poddaszu. Dotarłem na miejsce, starając się nie robić hałasu, przekonany, że zaraz jakaś bezsenna sąsiadka wyskoczy za mną na schody z ujadaniem, i wtedy zgasło światło.
Automat odciął prąd, a ja wylądowałem w egipskich ciemnościach, nie mając pojęcia, gdzie jest włącznik. Bałem się macać na ślepo, żeby nie nacisnąć czyjegoś dzwonka.
Zapaliłem zapalniczkę i z trudem odczytałem litery na drzwiach. Tutaj. Sąsiednie drzwi były zbite z desek i skręcone śrubami, nie wyglądały jakby miały prowadzić do czyjegokolwiek domu.
Znalazłem włącznik, a potem nacisnąłem dzwonek, nie mając pojęcia, co powiem, jeżeli otworzy mi, rozczochrana i wyciągnięta z łóżka.
Zadzwoniłem po raz kolejny, przyłożyłem ucho do zimnej, udającej drewno płyty kosztownych, przeciwwłamaniowych wierzei.
Pod światło widać było wydrapane na imitacji orzecha jakieś znaki. Kółka, strzałki, wielka gwiazda wpisana w okrąg. Trochę przypominały symbole zodiaku. No tak. Wiedźma. Zamki zamkami, a parę ochronnych rytów swoją drogą. Trzęsły mi się ręce.
Nacisnąłem kilka razy klamkę, oczywiście bez efektu.
Znowu zadzwoniłem. Światło zgasło po raz kolejny.
Namacałem kontakt i przypomniałem sobie Patrycję przy kolacji, jak zaklina się uroczyście, podnosząc dwa palce niczym skaut: „Przysięgam, że dorobię te klucze i schowam sobie. A gdyby to nie była Krystyna, tylko bym je zgubiła? A jak mnie okradną? Byłabym w kropce”.
Skrzynka z wężem przeciwpożarowym wisiała na ścianie, pomiędzy jej mieszkaniem a drzwiami strychu naprzeciwko. Nowa, z polakierowanej na czerwono stali, kryła widoczny przez okrągłe okienko, nawinięty na bęben rozpłaszczony w taśmę wąż, zakończony skomplikowaną prądownicą, i jakieś zawory. Kaseta była jednak zamknięta na kłódkę.
Co za kretynizm, pomyślałem. A jeśli wybuchnie pożar?
Wówczas należało stłuc okrągłe okienko w drzwiach i wyciągnąć wąż tamtędy. Ja jednak musiałem otworzyć skrzynkę. To nie miało sensu. Zgubi, powiedzmy klucze od mieszkania, a zachowa od tej kłódki?
Szarpnąłem zamek i wtedy kłódka otworzyła się. Tak po prostu. W ogóle nie była zamknięta albo może została zepsuta.
W środku jednak nic nie było.
Obmacałem wąż, bęben z prętów, na który był nawinięty, ścianki i drzwiczki.
Nie zdążyła tego zrobić. Nie dorobiła kluczy i nie schowała. Klapa.
Wyjąłem telefon i tak samo, jak kilka razy po drodze, wybrałem numer. I tak samo jak wtedy zobaczyłem komunikat „abonent zajęty”. Nie było słychać żadnej rozmowy, ale przypuszczałem, że pancerne odrzwia były dźwiękoszczelne.
Drzwi wytrzymałyby taran. Kopanie i tłuczenie pięściami tylko sprowadziłoby mi na kark policję.
Koniec.
Rąbnąłem pięścią w skrzynkę. I wtedy usłyszałem, jak w środku coś zadzwoniło. Delikatnym, blaszanym dźwiękiem. Otworzyłem drzwiczki, jeszcze raz obmacałem skrzynkę. Trąciłem ścianki, poczęstowałem kuksańcem wąż i znowu to usłyszałem. Delikatne „kling-czing”. Prądownica. Czerwona, stożkowata dysza z grubego plastiku, zaopatrzona w zawór kulowy i zwieszająca dziób gdzieś w podłogę. Poruszyłem dyszą i okazało się, że można ją łatwo odkręcić. Zdjąłem końcówkę i słyszałem, że w środku coś grzechocze jak garść monet. Klucze wypadły mi na dłoń. Nowoczesne, podobne do samochodowych, pokryte skomplikowanym wzorem linii i wgłębień.
Drzwi były zamknięte tylko na jeden zamek, ale za to przekręcony kilka razy. Od środka. Musiałem go najpierw otworzyć, potem zamknąć i znowu otworzyć, dopiero wtedy cofnęły się wszystkie rygle.
Wchodziłem bardzo ostrożnie, nie wiedząc, czy jednak nie dostanę znienacka czymś w łeb. W głębi mieszkania świeciło się przytłumione światło, migotliwe jak płomyki świec albo kaganków. Pchnąłem plecami drzwi i usłyszałem delikatny, stalowy trzask zamków. Dobra. Jeżeli obudzi się przerażona i zacznie wrzeszczeć, niech to nie będzie na całą kamienicę.
W mieszkaniu tłoczyły się starocie. Na ścianach wisiały średniowieczne iluminowane pergaminy, wszystkie meble były pokryte plątaniną ornamentów i majaczyły w półmroku niczym wijące się węże. Szedłem jak policjant, sunąc plecami po ścianie, zerkając za każdą futrynę, jakby miał stamtąd paść cios.
Mieszkanie było koszmarem dla skradającego się człowieka. Pochyły dach wsparty na mnóstwie belek i przypór biegnących pod rozmaitymi kątami, pod nogami plątały się jakieś absurdalne etażerki zastawione figurkami i bibelotami, wszędzie kłębiły się rozrośniete rośliny, gdziekolwiek postawiłem ostrożny krok, tam coś mogło się wywrócić, rozsypać albo potłuc. Światło dochodziło zza rogu, z głównego pomieszczenia. Światło i paskudne, arktyczne zimno, jak z otwartej chłodni. Skręciłem ostrożnie za belkę i trafiłem twarzą w kolekcję alpejskich krowich dzwonków zwisających z sufitu.
Zgłuszyłem dłonią ich blaszany jazgot i osłupiałem.
Patrycja leżała pośrodku salonu naga, z rozrzuconymi szeroko rękoma i nogami, jak człowiek z rysunku Leonarda da Vinci, wśród stojących wokół dziesiątków świec i kaganków, rozstawionych gdzie tylko się dało. Odrzucona w tył głowa, czarne włosy rozsypane wokół, skłębione niczym chmura atramentu przerażonej kałamarnicy. Wywrócone w tył oczy, wypełnione ślepą bielą. Ślady gęstej, białej piany wokół ust, ściekające w dół szyi.
Skoczyłem do niej, żeby chwycić ją w ramiona, krzyczeć, cucić. Żeby robić cokolwiek. To instynkt.
I zatrzymałem się w pół kroku, z uczuciem, jakbym połknął własne serce. Widziałem, jak z ust buchają mi kłęby pary.
Patrycja unosiła się w powietrzu. Nisko, może dziesięć centymetrów nad ziemią, jakby leżała na niewidzialnym materacu. Pod nią goły parkiet, uwolniony od zrolowanego obok dywanu, pokrywały symbole starannie wyrysowane kilkoma kolorami kredy. Jak u Leonarda. Okrąg, w okręgu pięcioramienna gwiazda opisująca rozkrzyżowaną sylwetkę, ale dookoła symbole cudacznego alfabetu, których inżynier z Florencji raczej by nie narysował. Jeden nadgarstek Patrycja miała opleciony różańcem, którego paciorki zwieszały się w dół i kołysały pod lewitującym ciałem. Ciałem również pokrytym symbolami wymalowanymi czymś tłustym – szminką, pastelą, może kredką do oczu. Skomplikowane, podobne trochę do hebrajskiego pisma, trochę do skandynawskich runów, a trochę do aborygeńskich graffiti znajdowanych w jaskiniach. Symbole solarne, znaki dłoni, oczy, spirale. Na całym ciele. Dziwny alfabet pokrywał każdy centymetr jej skóry.
Bardzo ostrożnie wyciągnąłem dłoń i dotknąłem jej szyi. Nie była zimna, tylko chłodna, ale żyła. Poczułem pod palcami lekkie uderzenie pulsu wewnątrz tętnicy szyjnej. Sterczący, stożkowaty sutek lewej piersi także drgał co kilka sekund, jak czujnik sejsmografu. Wolno, lecz miarowo. Klatka piersiowa unosiła się ledwo dostrzegalnie, napełniając się powietrzem najwyżej raz na minutę.