Odskoczyłem do tyłu, wciąż omotany żywymi włosami, wijącymi się wokół mojej głowy i szyi jak czarne żmije grubości jedwabnej nici. Oplatały mi twarz, cięły skórę, pchały się do ust i oczu. Zdarłem je z siebie i uniosłem obrzyn.
– Dałam ci Przewoźnika! – krzyknęła znowu, wskazując mnie starczą, węźlastą dłonią. – Bierz go i uwolnij mnie!
Runęła w moją stronę, a wtedy strzeliłem.
Kiedy trafiam coś, co wnika do tego świata gdzieś z dalszych rejonów, obrzyn może wessać jego siłę lub jego istotę i uwięzić w łusce. Tak to działa, i pozostaje emanacją mojej jaźni. Tak nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Ten, kto udaje się do innego świata, nie może pozostawać nagi i bezbronny. Musi zabrać ze sobą drapieżną, groźną część umysłu, wydzieloną od siebie, żeby nie była podatna na lęk, przerażenie i zmęczenie. Może wyglądać jak fiński nóż, jak kość pokryta magicznymi znakami lub miecz. A może jak obrzyn.
Jednak tym razem nic takiego nie nastąpiło. Nie strzeliłem do demona.
Strzeliłem do Patrycji. Do wiedźmy, która rozkochała mnie w sobie i zdradziła.
Płomień, który buchnął z obu luf nie zmienił jej w obłok i nie wessał w gilzy. Strzał zatrzymał ją w skoku i zwalił na plecy.
Nigdy przedtem nie strzeliłem do Ka człowieka.
Patrzyłem, jak zbiera się niemrawo z ziemi, patrzyłem na dwie osmalone dziury w białym gieźle, na niewielkie otwory na jej piersi, z których niepewnie i powoli wypłynęła czarna, lśniąca rubinowym światłem krew.
Udało jej się podciągnąć na kolana i wstać. Uniosła pokrytą neonową czerwienią dłoń i pokazała Żałobnikowi.
– Sama się uwolniłam, Prezbitrze! Zapłaciłam tobie i zapłaciłam jemu! Zapłaciłam mój obol!
– Nie! – krzyknął mnich skrzypiącym, starczym głosem.
Otoczyła nas mgła i wiedźma rozłożyła nagle ręce, po czym znikła w słupie blasku, który smagnął niebo.
Opuściłem lufy.
Ogień z ciernistych gałęzi płonął z hukiem wokół mnie, a za kręgiem ognia stał pierścień Żałobników, nieruchomych, skrytych w kapturach, jak rzeźby z czarnego bazaltu.
– Gdzie jest księga?! – zaryczał ten największy. – Oddaj ją i pokajaj się, grzeszniku! Uratuj choć część duszy!
Pojęcia nie miałem, o co mu chodzi.
Czterech wystąpiło z kręgu i ruszyło na mnie. Z czterech stron.
Poprzednio ledwie przeżyłem spotkanie z jednym, dziś było ich pięciu.
Ale dzisiaj sam byłem upiorem, a w moich żyłach płonął ogień.
Zabiłem pierwszą kobietę, którą pokochałem od bardzo dawna. Przepadłem dla niej, a ona okazała się tylko przynętą. Nie istniała. Była czymś zupełnie innym, co sprzedało mnie potworom, więc ją zabiłem. Tylko że jeszcze sobie tego w pełni nie uświadomiłem. Na razie czułem tylko wściekłość i to mnie uratowało.
Wskoczyłem na płonący podest zwieńczony słupem, otoczony kręgiem huczącego ognia, odbiłem się od niego i skoczyłem z góry na najbliższego Żałobnika. Zderzyłem się z nim jak z granitowym menhirem, chwycił mnie niczym anakonda, ale nie wytrzymał impetu i obaj zwaliliśmy się na ziemię. Przetoczyłem się po nim i dźgnąłem kilka razy na oślep kordelasem. Coś to dało, bo usłyszałem grzmiący, zwierzęcy ryk. Wstał, trzymając mnie nadal, gdzieś za kark, i blokując ramię, nadal wrzeszczał. Wyrzuciłem dłonie pomiędzy jego ramionami, zablokowałem mu od dołu łokcie, przyciągnąłem do siebie i grzmotnąłem czołem w otwór kaptura, w ciemność, tam, gdzie powinna znajdować się twarz.
Nie wiem, w co trafiłem, wrażenie było takie, jakbym uderzył czołem w miskę lodowatej rtęci. Puścił mnie, a wtedy doskoczyłem i wbiłem ostrze głęboko w kłębowisko szmat, równocześnie wiotkich jak pajęczyna i twardych niczym stal. Jego ryk zwinął się wysokim piskiem, jak odgłos szlachtowanej świni. Grzmotnął na odlew, wyrzucając mnie na metr w powietrze, i poczułem, jak pod moimi plecami pęka na kawały gruba, granitowa płyta nagrobka.
Takie zderzenie powinno zmienić moje ciało w worek flaków i pogruchotanych kości, ale zamiast tego, to nagrobek rozleciał się, jakby był gipsową atrapą.
Nawet uderzenie czułem ledwo tak, jak cios bokserskiej rękawicy. Dziś byłem samą furią. I pogodziłem się z tym, że nie żyję, zresztą nie bardzo mnie to obchodziło. Pozbierałem się z nagrobnej płyty, rozrzucając wokół pogruchotany granit.
Ten, z którym walczyłem, leżał już na ziemi, jak pusty habit. Kłębowisko czarnych, pomiętych szmat. Kolejny dopadał mnie właśnie, ale nie przemieszczał się tym momentalnym, rozmazanym ruchem, który widziałem na dziedzińcu klasztoru. Zwyczajnie biegł, tylko szybko. Skoczyłem w jego stronę, co go zdziwiło; był pewien, że będę uciekał. Zanurkowałem pod jego ramieniem i skoczyłem szczupakiem przed siebie, gdzie na kamiennym dziedzińcu w kręgu światła z ognisk leżał mój czarny obrzyn.
Chwycił moją nogę, palcami jak stalowe cęgi. Runąłem na twarz, ale zdołałem podczołgać się jeszcze kawałek i zacisnąć dłoń na orzechowym drewnie chwytu, wypiłowanego z resztki niegdyś pięknej kolby.
Odwróciłem się, a wtedy zachichotał i przydepnął mi klatkę piersiową jak słoń.
– Gdzie jest księga?! – Rozległo się po raz kolejny, gdzieś z tyłu. – Oszczędź sobie męki i nie toń bardziej!
Trzymający mnie Żałobnik wyciągnął do mojej twarzy dłoń, która nagle stanęła w płomieniach, jakby zanurzył ją w benzynie. Uniosłem dygocący obrzyn, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie był głupi. Widział przecież, że strzeliłem do wiedźmy z obu luf, i widział, że nie miałem szansy załadować ponownie.
– Peccator - zasyczał przeraźliwym głosem.
Chwycił mnie za twarz palącą się dłonią, usłyszałem
trzask płonącej brody, syk przypalanej skóry. Poczułem potworny ból i jeszcze większą wściekłość.
Nacisnąłem obydwa spusty, ledwo zdążył mnie musnąć.
Dziś byłem gniewem. W moich żyłach płonął napalm.
A ogień kroczył za mną.
Podwójny wystrzał smagnął dziedziniec, zakonnik wyskoczył na metr w górę i runął na wznak. Jego kaptur zniknął w chmurze płonącej neonowym światłem rubinowej krwi.
Porwałem się na nogi i rzuciłem do ucieczki w cmentarz. Przeskoczyłem nagrobek, ot tak, jakbym przeskakiwał ogrodową ławkę, potem następny. Świat wyglądał dziwacznie, nieco rozmazany i przekontrastowany, widziałem unoszące się w powietrzu ziarna żwiru pryskające spod moich butów.
Mknęli za mną, jak strzępy czarnej folii porwane wiatrem. Odwróciłem się, unosząc obrzyn. Zmiotło ich natychmiast, poznikali, kryjąc się za nagrobkami, kucając za marmurowymi figurami.
Zrozumieli już, że to nie jest myśliwska dwunastka.
Nie jesteśmy na polowaniu. Nie potrzebuję gilz wypełnionych kordytem, z nienaruszonymi spłonkami, przybitką i pociskami. To emanacja bojowej części mojego umysłu. Wymieniam ładunki, gdy napełnią się demonem. Kiedy uwiężę go w środku albo odbiorę mu część energii. To nie jest po prostu obcięta strzelba, przerobiona z angielskiej dwururki firmy Stanwell amp; Norberts. To jest Ka broni. Może wyglądać jak fiński nóż, jak pokryta znakami kość albo obrzyn. To emanacja mojego umysłu.
Strzeliłem raz, w stronę najbliższego. Betonowa anielica, wznosząca ku niebu dłonie i twarz z wyrazem podejrzanie zmysłowej ekstazy, straciła nagle głowę w chmurze pyłu i zwaliła się na tego, kto krył się za mogiłą.
Nie dziś.
Przeskakując mur, zobaczyłem tylko, jak ten największy, który nie zadał sobie trudu ruszyć z dziedzińca, wyciąga dłonie z rękawów i rozkłada ręce, a zza jego pleców wybiegają jeden po drugim niemożliwie wychudzone psy, mumie dobermanów utrzymujące się w całości tylko dzięki stalowym szkieletom.
Znalazły się za murem, kiedy byłem już na drodze.