Выбрать главу

Ta stacja ocalała, ale przerobiono ją na urząd pocztowy i jakiś niewydarzony sklepik. Peron zniknął, znikły też tory wyrwane z ziemi i wywiezione na złom albo po prostu zalane asfaltem. Ocalał natomiast zegar wiszący nad wejściem i ławka pod ścianą, gdzie można było usiąść i poczekać na pociąg, który już nigdy nie nadjedzie.

Usiadłem na tej ławce jak samotny, nocny podróżny.

Wyjąłem z kieszeni płaszcza pudełko z tytoniem i pakietem bibułek. Skręciłem sobie papierosa i zapaliłem, patrząc w noc, na dzikie, ruchome niebo świata Pomiędzy, pod którym byłem uwięziony.

Nigdy nie przechodziłem na dłużej niż kilka godzin. Nie wiem, jak długo nalewka pozwoli mi tutaj przebywać. Aż sam zdołam wrócić, czy też tylko przez jakiś czas, a jej działanie się skończy jak jakiegoś lekarstwa. Co wtedy nastąpi? A może ściągnie mnie agonia mojego ciała? Nagle znajdę się w czarnej toni, ściągany w dół ciężarem łańcucha i silnika od motoroweru, z płucami pękającymi od wodospadu cuchnącej wody?

Na razie żyłem. Tyle tylko było mi dane i tego należało się trzymać. Na razie żyłem.

Patrzyłem na swoje dłonie.

Myślałem o życiu, które mógłbym wieść z Patrycją, gdybym je odzyskał, a ona była tym, za kogo ją brałem. Myślałem o wspólnych śniadaniach, o jej smukłej nodze, przewieszonej w nocy przez moje ciało. Myślałem o jej piersiach, podskakujących pode mną, o rozchylonych ustach barwy cynamonu i włosach jak chmura tuszu przerażonej kałamarnicy. A potem przypomniałem sobie, czym była. Przypomniałem sobie oczy o poziomych, czarnych źrenicach i smród podmokłej krypty. Przypomniałem sobie węźlasty palec mierzący we mnie i wrzask: „Bierz go! Sprowadziłam go dla ciebie!”. Przypomniałem sobie, że ją zabiłem.

Nie będzie śniadań, nie będzie więcej posiłków jedzonych z jednej patelni ani drobnych zębów wbitych w mój bark. Nie zatonę w czarnych jak chmura włosach.

Nie mogłem siedzieć tak w nieskończoność. Szukają mnie i było tylko kwestią czasu, zanim dopadną. Odchyliłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyn.

Otworzyłem lufy i spojrzałem w miedziane oczy dwóch spłonek. Zatrzasnąłem zamek. Odciągnąłem oba kurki. A potem odwróciłem fuzję w dłoniach i spojrzałem w wyloty bliźniaczych tuneli. W środku drzemały dwa małe, ołowiane pociągi – ekspresy do piekła. Wyplułem niedopałek, chwyciłem lufy w zęby i namacałem kciukiem spusty.

Żeby to było takie proste. Tak korci i nigdy niczego nie kończy, nigdy niczego nie załatwia i nigdzie nie pozwala uciec. Miałbym utknąć w pętli na tej stacyjce, okradziony i przegrany, i bez końca się poddawać? Bez końca wpychać cuchnące spalenizną i smarem lufy w usta i czekać na gwałtowny gejzer ognia i bólu, który rozbryzga mój biedny, chory mózg po ścianie?

Cofnąłem lufy i odwróciłem broń ku ziemi, a potem ostrożnie spuściłem oba kurki.

Nie dzisiaj.

Usłyszałem przeciągłe brzęczenie, stalową wibrację gdzieś pod nogami. A w oddali pojawiły się dwa okrągłe światła i kity białej, podświetlonej pary. Jedna u góry i dwie na boki. Powietrze przeszył gwizd.

Wstałem z ławki i schowałem obrzyn do olstra.

Na betonowym chodniku u moich stóp leżał mały brązowy prostokąt. Podniosłem go. Kawałek, grubej tektury, wielkości ścianki pudełka od zapałek, pokryty napisami, z małą dziurką pośrodku. Bilet kolejowy. Taki, jaki pamiętałem z bardzo dawnych czasów. Kiedyś tak wyglądały. Kiedy byłem dzieckiem.

Widziałem już wyraźnie – pociąg nadjeżdżał.

ROZDZIAŁ 7

Kiedy przyjechał widmowy podciąg, po prostu wsiadłem, nie wiem dlaczego. A niby co miałbym zrobić innego? Przed chwilą nie było tu torów, od lat nie jeździły tędy żadne pociągi. A jednak jakiś przyjechał. No, to wsiadłem.

Lokomotywa była taka, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Nieduża, bo przystosowana do wąskotorówek, z niewielką nadbudówką i obłym kominem. Żaden tam parowóz z westernów, z ogromnym kominem i zderzakiem w kształcie lemiesza przed sobą.

Minęła mnie i stanęła kawałek dalej, wypuszczając z sykiem kity pary, gęste jak rozpięte nad ziemią żagle. Pociągnąłem do siebie drzwi najbliższego wagonu i wszedłem po stalowych, ażurowych schodkach.

Nie było przedziałów Takie wagony nazywano „kowbojkami”. Zwrócone ku sobie drewniane ławki z poprzecznych, lakierowanych listew, z wypolerowanymi przez tysiące dłoni uchwytami na rogach. Wagon był prawie pusty.

Usiadłem na ławce przy oknie. Naprzeciw siedziała dziewczyna ze zwieszoną głową, jak odłożona na półkę marionetka. Dłonie leżały po obu stronach jej ciała, zwrócone bezwładnie wnętrzem do góry, włosy spływały w dół czarną kaskadą i zasłaniały opuszczoną twarz.

Na innych ławkach siedziało jeszcze kilka osób. Tam kobieta w chustce na głowie, tuląca do siebie niemowlę, gdzie indziej gruba wiejska baba z martwą gęsią w koszyku, w rogu mężczyzna w kapeluszu i skórzanej czarnej marynarce.

Kiedy byłem młody, należało strzec się jegomościów w takich marynarkach. Były dostępne tylko w specjalnych sklepach, w których mieli prawo kupować wyłącznie milicjanci i partyjni notable. Człowiek w takiej cienkiej skórzanej ni to kurtce, ni to marynarce z dużym prawdopodobieństwem był ubekiem, przekonanym, że występuje w cywilu.

Wyjrzałem przez okno. Budynek wyglądał jakoś tak naturalnie, z pociągiem stojącym obok, jakby wszystko było na swoim miejscu. Nagle zacząłem się niecierpliwić. Ogary znalazły mnie w domu. Ile czasu zabierze im zlokalizowanie mnie na tej niby-stacji?

Rozległ się gwizd i pociąg szarpnął, a potem ruszył wolno, do wtóru rytmicznych fuknięć, jakie pamiętałem z dzieciństwa.

Jechałem.

Nieistniejącym pociągiem, po dawno zerwanych torach. Nie wiem dokąd.

Dziewczyna z przeciwka siedziała zupełnie milcząco i nieruchomo, ale nawet mi to odpowiadało.

Stacja znikła gdzieś z tyłu, pociąg mijał wychodzącą z miasta szosę, budynki, które wyglądały tak, jak kazały im wyglądać myśli, uczucia i wspomnienia ludzi, którzy w nich żyli. W ciemnościach majaczyły kształty podobne do twierdz, kurnych chat albo ponurych baszt, bez drzwi i okien.

W rogu wagonu mężczyzna w skórzanej marynarce i myśliwskim kapeluszu metodycznie obierał jajko na” twardo, zrzucając skorupki na rozpostartą na kolanach kraciastą szmatkę. Kobieta w chustce rozpięła bluzkę i wydobyła bladą, ciastowatą pierś, usiłując wetknąć ją w zawiniątko, które tuliła na kolanach. Zawiniątko było podejrzanie bezwładne, nie miałem pewności, czy w tym w ogóle jest niemowlę, a jeżeli, to czy żywe.

Tak jakby cokolwiek tutaj, nie wyłączając mnie, w ogóle mogło być żywe.

Pociąg toczył się przez noc, przez jakąś czarną pustkę, w której majaczyły niekiedy smoliste widma drzew i domów. Czasem przy torach ktoś stał, blady, świecący własnym mdłym światłem, o oczach jak czarne dziury i głowie niczym mleczna żarówka, niby postać z „Krzyku” Muncha. Stał i patrzył na pociąg.

Uciekałem.

Za czarnym oknem przelatywały świetlistobiałe kłęby pary, w szybie odbijał się mężczyzna w skórzanej marynarce jedzący jajko, niewiasta usiłująca karmić piersią szmaciane zawiniątko, siedząca naprzeciw bezwładna dziewczyna z chudymi nogami, ledwo sięgającymi podłogi czubkami czarnych lakierków, nadal milcząca, ze zwieszoną głową i twarzą zasłoniętą kaskadą włosów. Wydobyłem z kieszeni pudełko z tytoniem i skręciłem papierosa. Nikt nie wszczął histerii.

Otwarto drzwi pomiędzy wagonami i pojawił się konduktor. W dziwacznie staromodnym, sukiennym uniformie, czapce z daszkiem podobnej do rondelka i wyłogami na kołnierzu, haftowanymi w uskrzydlone koła. Wydobył skądś metalowe cążki przypominające dentystyczne i przedziurkował mój bilet, zostawiając na nim trójkątny otwór.