Выбрать главу

Zabrali go karetką, siedzącego na złożonych noszach i patrzącego w rozmazane światła miasta. Żółte i czerwone bliki na zalanych deszczem szybach.

Tymczasem ściągnięte z całej dzielnicy patrole brygady interwencyjnej szukały wysokiego, chudego mężczyzny w czarnym płaszczu i przeglądały kubły na śmieci w poszukiwaniu białej, ptasiej maski doktora.

Spędził w klinice psychiatrycznej trzy dni. Szok posttraumatyczny. Po zastrzykach przeszedł na pigułki, potem był w stanie jeść, spać i odpowiadać na pytania śledczych.

To było ekspresowe śledztwo. Nie znaleźli Doktora Dżumy, jak nazwali go w raporcie. Znaleźli świeżo wypuszczonego z zamkniętego ośrodka psychiatrii więziennej Stefana Durczaka. Był niski, łysiejący, w grubych dwuogniskowych okularach. Do zeszłego tygodnia od trzynastu lat przebywał na leczeniu zamkniętym. Miał na koncie dwa morderstwa na nieletnich i trzy podpalenia. Kiedy go wypuszczano, stanowił kliniczny przypadek skutecznej terapii.

Złapali go tej samej nocy. Jeździł nocnym autobusem od pętli do pętli, upaprany krwią Magdy, i wrzeszczał rymowaną odę do jakiejś swojej królowej. Miał nóż. Zakrzywiony, sadowniczy kozik w drewnianej oprawie. Miał te same odciski palców, jakie odbito na ścianach domu mojego siostrzeńca.

Nikt nie zastanawiał się, jak Durczak wyszedł z zamkniętego od środka mieszkania. Nikt nie zainteresował się, co właściwie widział mój siostrzeniec. Sprawa zamknięta. Sukces.

Ale kiedy Paweł wyszedł z kliniki, oczywiście nie był w stanie wracać do rzeźni, w którą zamienił się ich dom. Poszedł spać do hotelu.

A poprzedniej nocy, zanim spotkałem go na dworcu, otworzył oczy z nagłego koszmaru i zobaczył czarną jak tłusty kłapeć sadzy postać stojącą nad jego łóżkiem. Zobaczył twarz, jak maska Doktora z czasów zarazy. Zapamiętał węźlastą, żółtawą dłoń, której dwa nienormalnie długie, zrośnięte palce przypominały zakrzywione ostrze. Skeks trzymał w tej dłoni mięsisty, pulsujący owoc. Ludzkie serce, zwieńczone pękiem wyszarpanych naczyń, które nacinał powoli ostrzem drugiej dłoni, jakby obierał pomarańczę. Krew – czarna w rtęciowym blasku neonów lejącym się zza hotelowego okna, ciekła gęstą, gorącą strugą prosto na pierś mojego siostrzeńca.

A potem były puste ulice, dworzec, mój samochód i mój salon.

I Paweł, kołyszący się miarowo w fotelu, z monotonnym jękiem – „zwariowałem, zwariowałem, Boże, wreszcie zwariowałem”.

Mam w domu jakieś środki uspokajające. Jestem przecież świrem. Poklepałem go po plecach, łagodnym tonem zrobiłem mu wykład na temat halucynacji, koszmarów i szoku posttraumatycznego. Wykład brzmiał wiarygodnie, wiedział przecież, że jestem byłym schizofrenikiem. Powinienem przecież wiedzieć, jak realne potrafią być halucynacje.

Połknął seconal, wypił szklankę wody mineralnej. I, po dwudziestu minutach, spał jak dziecko. Chemia organiczna to wielka rzecz.

Pierwszego demona widziałem jeszcze zanim nauczyłem się mówić. Dlatego to tak pamiętam. To był gaki. A ja nie miałem nawet dwóch lat. Upiorna, wysnuta z nicości żółtawa gęba z krwawymi oczami, ścigająca mnie, wrzeszczącego, po całym mieszkaniu. Pamiętam nie tylko przerażenie. Pamiętam też straszny wysiłek, z jakim usiłowałem zawołać o pomoc, wyrazić cokolwiek z tego, co czułem, i nie potrafiłem. Nic z tego, co się ze mną działo, nie mogło być oddane za pomocą tych kilku przypadkowych słów, które znałem. Rodzice uspokajali mnie i nie mogli, bo nie widzieli tego, co ja.

Potem były sny.

Miałem normalne, pogodne dzieciństwo, dopóki nie wypiłem kubka mleka, nie wysłuchałem bajki i nie położyłem się do łóżka. Potem w ciemnościach pokoju dziecięcego śniłem o szkieletowych twarzach ludzi ubranych w biało-sine pasiaki, kłębach zardzewiałego drutu kolczastego, widziałem morza ceglanych ruin, wśród których snuł się siny dym, widziałem doły pełne trupów, kłębowiska wyciągniętych rąk, jak powykręcane gałęzie.

Nie bałem się.

Nie rozumiałem, co widzę.

Miałem też przyjaciela. Przychodził do mnie co noc, w swoim kosmatym, szorstkim ubraniu, o barwie zrudziałego brązu, i kapeluszu z podwiniętym z jednej strony rondem. Nazywałem go Matibolo. Pachniał dymem. Miał dobre, szare oczy i brakowało mu zęba z lewej strony, co wydawało mi się bardzo zawadiackie. Był opalony tylko do linii kapelusza, a pod spodem miał krótką szczecinę rudych włosów, krótkich jak sierść jamnika.

Wiedziałem, że nie żyje.

Pojawiał się w moich snach co noc i usiłował mi coś powiedzieć. Nie umiałem tego zrozumieć, więc Matibolo dał spokój. Próbował się ze mną bawić, ale nie umiał.

A pewnego dnia zobaczyłem w kiosku żołnierzyka. Był inny niż zwykłe figurki czterech pancernych albo dzielnych żołnierzy radzieckich z pepeszami. Był wytłoczoną z masy plastycznej toporną kopią jakiejś zachodniej zabawki. Miał takie same śmieszne sztylpy, bardzo długi nóż u pasa i brudnożółtą krótką kurtkę z kieszeniami i podwiniętymi rękawami, sięgającą do bioder. A na głowie szeroki kapelusz z zawadiacko podpiętym jednym rondem.

Musiałem mieć tę figurkę, a kiosk był zamknięty. „Matibolo! Matibolo!” darłem się. Histeryzowałem tak długo, aż moi rodzice rozważali włamanie do kiosku. Wreszcie go otwarto i pierwszym klientem tego dnia była moja matka, a kiedy powędrowałem do przedszkola, w mojej kieszeni spoczywał bezpiecznie Matibolo.

Dopiero po latach wypełnionych przeraźliwymi i wyjątkowymi doświadczeniami, dotarło do mnie. Nie: „Matibolo”. Martin. Martin Borrows. Sierżant Martin Borrows z Sydney.

Potem nie miałem już koszmarów. Tylko kiedy w wieku dwunastu lat spadłem z drabiny i leżałem z ciężkim wstrząsem mózgu pośród jarzeniowego półmroku szpitalnej nocy, zobaczyłem, jak wokół mojego łóżka zbierają się skeksowie. Słyszałem ich ochrypłe szepty, widziałem upiorne twarze wyglądające niczym czaszki ptaków, ciała jak zwoje czarnej pajęczyny i szkliste, zakrzywione szpony.

Wtedy na dziedziniec wpadła karetka z tym przeciągłym, przeciwlotniczym zawodzeniem, jaki miały wówczas sygnały pogotowia, i skeksów wymiotło. Nasyciły się i nie wróciły już do mojego łóżka.

Wróciło, kiedy zacząłem dojrzewać, ale już nie jako koszmary. Po raz pierwszy zdarzyło się, kiedy pewnego lata zasnąłem w dzień, znużony upałem. Potem w nocy nie mogłem zasnąć i w końcu zapadłem w lekki letarg, podobny do półsnu, wypełniony półczuwaniem i nieokreślonymi majakami. Pamiętam, że koniecznie chciałem się zbudzić i nie mogłem. Wiedziałem, że śnię, ale nie mogłem tego przerwać. Próbowałem sturlać się z łóżka, próbowałem wstać, próbowałem otworzyć oczy, ale moje ciało mnie nie słuchało. To było jak paraliż. W końcu do rozkołysanego paniką mózgu dotarło, że istotnie miotam się po łóżku, że wstałem i otworzyłem oczy, i patrzę na siebie samego leżącego na wznak. Otworzyłem wewnętrzne oczy.

Wtedy po raz pierwszy znalazłem się w świecie Pomiędzy. W Krainie Półsnu.

Po raz pierwszy zobaczyłem jego czerwone niebo i Ka wszystkich codziennych przedmiotów, stojące na ich miejscu, jak mroczne atrapy.

To nie jest zaświat. Jeszcze nie. Zaświaty są znacznie wyżej. To tylko pęknięcie. Szczelina. Dziura pomiędzy życiem a śmiercią, wypełniona cieniami i wątpliwościami. Znajdują się tam martwe albo półżywe dusze wszystkiego, co nas otacza. Stoją te same budynki, te same krzesła i lustra, ale wyglądają inaczej, bo to nie są te same przedmioty, tylko ich widma. Ich Ka. Ich odbicia w Świecie Półsnu.

Najpierw sam chciałem tam wrócić. Świat Pomiędzy był przerażający, ale fascynował mnie. Byłem tylko nastolatkiem. Czytałem książki o eksterioryzacji i ciałach astralnych. Ćwiczyłem jogę.