Panowała cisza, tylko krótkie tory stukotały w monotonnym rytmie. W mroku za oknem czasami przepływały chmury pary, czasem snopy czerwonych iskier, niekiedy jakieś mgliste kształty. Oddychałem, czułem parcie na pęcherz i trochę byłem głodny. I potwornie chciało mi się spać. To wszystko były oznaki życia. To, a także płonąca od oparzeń twarz, wrażenie, że całe ciało mam pogruchotane, posiniaczone i spuchnięte, oraz tępy ból w nogach, oznaczający przeżycie ciężkiego stresu. To wszystko istniało w świecie Pomiędzy i oznaczało, że wciąż jestem żywy. Nie wiedziałem, jak długo.
Bałem się zasnąć. Bałem się, że więcej się nie obudzę.
Myślałem o Patrycji, którą zastrzeliłem. I o sobie. O osiemdziesięciu pięciu bezcennych kilogramach mięsa i kości, które mi ukradziono. Jak miałem je znaleźć? Gdzie? Zwłaszcza jadąc idiotycznym, widmowym pociągiem gdzieś w pustkę?
Myślałem o Spinofratrach. O piekielnych, czarnych mnichach, których uznałem za demony. Tamten, widziany na dzwonnicy, był jakiś inny. Znacznie potężniejszy. Strzelałem do niego bez żadnego skutku, poruszał się jak tornado i wydawał niezniszczalny. Demon. Jednak ci, z którymi walczyłem dzisiaj, krwawili. Widziałem to na własne oczy. Krwawili świecącą upiornie posoką, tak samo jak ja. I można było ich zniszczyć. Walczyłem z dwoma i zwyciężyłem. Tak, jakby byli ludźmi.
„Gdzie jest księga?”. Jaka, u ryżego diabła, znowu księga? Pierwsze słyszę o jakiejś księdze. Manuskrypt Teofaniusza? „O ciernistej drodze”? A skąd, do cholery, miałbym wiedzieć? Znalazł ją według nienaukowych i zupełnie bezwartościowych źródeł Guy de Cośtam, krzyżowiec. A może i nie znalazł. A może jakaś inna księga? Biblia ofiarowana mi przez Michała? Dlaczego taki Spinofrater nie kupi sobie własnej, jeden z drugim – najzwyklejsza na świecie Biblia. Wymazany z pamięci jestem jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
To ja.
Opadały mi powieki, monotonny stukot kół działał usypiająco. Rozmasowałem oczy i policzki. Ucisnąłem punkt w kącie dłoni pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. W realnym świecie działało. Tylko że tam drzemka nie groziła natychmiastową śmiercią.
Pociąg czasem stawał na jakichś zapomnianych stacyjkach, a raz przetoczył się przez miasto. Zobaczyłem nagle zalany światłem dworzec, kolorowe pociągi, różnobarwnych ludzi w krzykliwych ubraniach, podświetlone billboardy. Dworzec z mojego świata. Żywi ludzie snuli się po peronach, rozmawiali przez telefony komórkowe, ktoś apatycznie oglądał nocny program na podwieszonym na słupie telewizorze. Przylepiłem się do okna, potem wstałem z ławki i ruszyłem wzdłuż wagonu, zerkając w kolejne okna, jakbym chciał zabrać ten dworzec ze sobą. Nie mogłem oderwać wzroku od świateł i żywych ludzi. Mój świat. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę tak za nim tęsknił. Mój pociąg jechał wolno, buchając kłębami pary, rozwiewał tamtym włosy i targał stronami gazet, ale nikt nie podniósł nawet wzroku.
Gdzieś w przejściu między siedzeniami, w kolejnym wagonie wpadłem na konduktora.
– Zatrzymaj! – warknąłem na niego. – Wysiadam!
– Pan szanowny nie może tu wysiąść – oznajmił. – Na tej stacji nie ma przystanku. To nie nasza stacja.
– Gówno tam stacja! Wysiadam tu! – wrzasnąłem i zacząłem szarpać się z drzwiami.
Na tamtym peronie siedząca pod ścianą, upiornie wychudzona dziewczyna z gitarą, istny długowłosy szkielet o wilgotnych oczach sarny, spojrzała na mnie. Zacząłem tłuc w szybę dłonią.
– Otwórz te drzwi! – krzyknąłem do niej. – Pociągnij klamkę!
– Oni nie słyszą – powiedział konduktor. – Niczego nie słyszą ani nie widzą. Proszę wracać na miejsce. Tylko starcy mogą pana czasem zobaczyć. Starcy i obłąkani.
Dziewczyna spojrzała szeroko rozwartymi oczami i zaczęła nagle wrzeszczeć histerycznie, wskazując mnie palcem. Patrzyłem, jak upuszcza gitarę i przebiera nogami, usiłując wepchnąć się w ścianę.
Zupełnie jakby widziała ducha.
Pociąg ruszył szybciej i wszystko zostało gdzieś; z tyłu. Znowu za oknem przesuwała się ciemność. Majaczyły kłęby pary, unosił się popiół i kurz.
– Przecież ma pan bilet – oznajmił kolejarz. – Niech pan się cieszy, że złapał w ogóle pociąg.
Wróciłem na swoje miejsce, skręciłem papierosa i podróżowałem, patrząc na własną twarz odbitą w szybie. Tak się nie wyrusza w podróż koleją. Gdzie tekturowa walizka albo parciany plecak? Gdzie jaja na twardo, gdzie sól zapakowana w papierową serwetkę? Gdzie pomidor i upieczona nóżka kurczaka lub kawałek wędzonej słoniny? Gdzie bułka z masłem „stopionym i żółtym jak miód”? Gdzie termos, zimna herbata wlana do starej piersiówki po winiaku albo oranżada o smaku landrynek w butelce zamykanej krachlą? Miałem tylko płaszcz, obrzyn, garść gilz, tytoń, bibułki i zapalniczkę.
No i bilet. Tekturowy, brązowy bilet w nieznane, z jedną okrągłą dziurką pośrodku i drugą trójkątną z brzegu.
Stacja. Właściwie przystanek pośrodku niczego. Wokół mglista ciemność, popiół i kurz, oraz prostokątna, betonowa kra pośród nicości. Rachityczny daszek, blaszany kosz na śmieci i dwie połamane ławki. Parowóz stanął, ziejąc kłębami pary, ktoś wsiadał. Żołnierz w archaicznym sukiennym mundurze, z kwadratowym plecakiem obramowanym zrolowanym kocem i długim karabinem w drewnianej osadzie w ręku. Młody japiszon w ciemnym garniturze, z teczką i telefonem komórkowym w ręku. Z jego włosów sączył się dym, a w skroni ziały dwie niewielkie, czarne dziury otoczone wianuszkiem opuchlizny jak miniaturowe kratery. Stary wieśniak w obszarganej wojskowej kurtce i workowatych, poplamionych dżinsach.
Wsiedli, pociąg ruszył.
Nie wiem, jak długo tak jechałem, walcząc z piekącymi ze zmęczenia powiekami i wywracającymi się oczami. W końcu wagonu znalazłem cuchnącą chlorem toaletę, skręciłem kolejnego papierosa.
Wszyscy milczeli. Czasem tylko rozlegał się gdzieś nagły krzyk albo gwałtowny szloch, kiedy budzili się z drzemki, kiwając się na twardych ławkach. Szukając toalety, spotkałem kilka osób, które stały zgarbione, twarzą do ściany, jak dzieci postawione do kąta. Ktoś się modlił, przebierając nerwowo paciorkami różańca. Jakiś mężczyzna popijał powoli z butelki, nie zważając, że każdy łyk wypływa mu na koszulę przez poderżnięte gardło.
Nie należę do was. Jeszcze żyję, pomyślałem z uporem. W rzeczywistości wcale nie byłem tego taki pewien.
Jechałem. Pociąg czasem stawał tak jak przedtem w szczerym polu, a raz i drugi przejechał przez oświetlone dworce mojego świata.
Wtoczył się wreszcie na jakąś niedużą stację, ale mającą przyzwoity, murowany dworzec z kasami, poczekalnią, nieczynnym zegarem nad wejściem i dachami peronów wspartymi na ozdobnych, kutych słupach. Wyskoczyłem w ostatniej chwili, tknięty jakimś impulsem. Ta stacja tkwiła w świecie Pomiędzy. Wyglądała archaicznie i dziwacznie, jak wszystko tutaj.
Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na peron, omiatany kłębami pary.
Uciec, mianowicie, trzeba dokądś. Gdziekolwiek to jest.
Obejrzałem się przez ramię, spoglądając na mój wagon.
Dziewczynka, która siedziała naprzeciwko, znienacka uniosła głowę i okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, tylko szarą płaszczyznę, niczym jutowy worek, i dwie plamy: czarne guziki naszyte w miejscu oczu. Ta twarz zaczęła nagle kręcić się na boki, jakby dziewczynka przeczyła czemuś gwałtownie, coraz szybciej i szybciej, aż rozmazała się w szarą plamę. Pociąg ruszył i zniknął w ciemnościach, a ja zostałem na peronie.
Wsadziłem dłonie w kieszenie i przeszedłem przez wahadłowe drzwi dworca, stukając podeszwami w kamienną posadzkę. Było mi zimno.