Kasy były zamknięte, okienka zastawione opuszczonymi szybkami miały zasunięte zasłonki. Nie było nikogo.
Nie wiedziałem, gdzie jestem ani co robić dalej, aż usłyszałem wysoki dźwięk, jakby stalowy dzięcioł próbował swoich sił na płytach podłogi. Młoda kobieta wybiegła z peronu, pchnęła drzwi i wbiegła do poczekalni.
A potem przytupała do mnie jak sarna i rzuciła mi się na szyję.
– Nareszcie przyjechałeś – zawołała. – Nareszcie! Ukochany! Boże, tak długo czekałam!
Osłupiałem. Przywarła do mnie całym ciałem, drżąc gwałtownie, miała zimne, mokre policzki.
– To nie ja – powiedziałem głupio i odsunąłem ją delikatnie. – Wzięła mnie pani za kogoś innego.
– Cśśś… Tak długo nie wracałeś… Tak długo… Tyle lat… Wszystko sobie przypomnisz.
Miała szare, mysie włosy, zakręcone w fale, wielkie blade oczy i drobne, ale pełne usta w bardzo nijakiej, szarej twarzy. Nigdy jej nie widziałem. Nieokreślony płaszczyk koloru zszarzałego wrzosu i spódnica nie pozwalały nawet określić, z jakich czasów pochodziła. Wiek dwudziesty, to na pewno. Nie była stara ani nie była dziewczęciem. Wszystko w niej wydawało się jakieś takie szare i nieokreślone.
– Halo! – powiedziałem, chcąc ją ocucić. – Pomyliła się pani. To nie o mnie chodzi.
Spojrzała szeroko otwartymi, nieprzytomnymi
oczami.
– To nie na mnie pani czeka – powtórzyłem jeszcze raz, bardzo wyraźnie, jak do głuchej.
– Oczywiście, że na ciebie, najdroższy. Fajnie się gadało.
– Gdzie znajdę jakiś hotel?
– Nie ma hotelu… Nieczynne. Przecież nie spałbyś w hotelu. Chodź do domu.
– Nie mam tu domu – oznajmiłem spokojnie.
– Nie mów tak… Nigdy tak nie mów! To… mnie zabija. Masz tu dom. Tyle lat czekałam…
Mogłem pójść z nią albo marznąć na dworcu. Przed budynkiem zaczynało się miasteczko spowite w mroku, po pustych ulicach hulał popiół i kurz.
Marzłem.
Skoro nie ma hotelu…
Dobra.
– Tylko przenocuję – powiedziałem. – Tylko do jutra, rozumiesz?
Pokiwała energicznie głową i było jasne, że nic nie rozumie.
Wyszliśmy przed dworzec i ruszyliśmy przez pusty plac, na którym siedziały tylko dwa koty. Potem przez jezdnię i wzdłuż parkanów starych willi po drugiej stronie ulicy. Kobieta trzymała mnie za łokieć, zaciskając palce na skórze płaszcza, i ciągnęła nieustępliwie.
Gdzieś z tyłu rozległ się odgłos silnika i pisk hamulców. Odwróciłem się.
Obły, czarny samochód z wystającymi błotnikami wjechał pod same drzwi dworca, stając krzywo na chodniku. Drzwiczki trzasnęły, rozległ się ciężki tupot butów. Czterech mężczyzn w płaszczach wbiegało do poczekalni, drzwi kołysały się jak skrzydła, pobrzękując szybami. Koty czmychnęły z placu, a ja przesunąłem kobietę do przodu i sięgnąłem po obrzyn. Mężczyźni nie wyglądali jak zakonnicy, ale nie podobali mi się. Nie podobał mi się ani ich samochód, ani pośpiech, ani stukot wysokich, podbitych gwoździami butów.
– Nie patrz na nich – zasyczała szeptem. – Nie patrz, poczują twój wzrok… Chodź do domu. Chodź, nie znajdą nas.
Skręciliśmy w jakąś willową uliczkę, potem w następną i następną. Nad nami przelewało się barwnymi plamami upiorne niebo. W kolejnym zaułku usłyszeliśmy stukot starego silnika. Kobieta pociągnęła mnie za rękaw i wepchnęła w cuchnącą pleśnią i amoniakiem ciemność bramy prowadzącej na podwórko ciągu niskich, jednopiętrowych kamieniczek, a później na próg drzwi i przytuliła się do mnie całym ciałem, osłaniając od ulicy. Poczułem jej usta, zimne i śliskie jak dotyk ślimaka.
Samochód zatrzymał się, słyszałem gang silnika na jałowym biegu i klekot luźnych zaworów. Przytuliłem dziewczynę jedną ręką, a drugą znowu sięgnąłem pod połę płaszcza i odpiąłem zatrzask olstra. Silnik warczał, ale nie było słychać skrzypienia i trzasku starych drzwiczek. Coś pstryknęło i lanca światła przecięła mrok bramy, prześlizgnęła się po ścianach, smagnęła podwórze.
Staliśmy, zimne, wilgotne wargi ślizgały się po moich ustach. Silnik klekotał.
Światło zgasło, zgrzytnął bieg, blaszany klekot silnika wzmógł się, a potem stopniowo ucichł.
W bramie cuchnęło pleśnią, moczem, zjełczałym zapachem dawnej smażeniny i kurzem. Poszliśmy dalej.
Mieszkała w parterowym domku z surowej cegły, otoczonym zapyziałym, pełnym chwastów ogródkiem, przy którym mój przypominał ogrody cesarskie w Kioto.
Ciasną sień oświetlała goła żarówka zwisająca z sufitu, wewnątrz rozpychała się ogromna szafa cuchnąca naftaliną, ścianę zdobił pęk jakichś łachów i jesionek, cynowa balia wisząca za jedno ucho, wszędzie piętrzyły się graty.
Przeprowadziła mnie przez kuchnię, niemal przemocą odebrała płaszcz i posadziła za okrągłym stołem w salonie. Wokół też tłoczyły się graty, ale tutaj najbardziej reprezentacyjne. Porcelanowe talerzyki, koronkowe serwetki, fajansowe bibeloty, kryształy pyszniły się zza szybek kredensu, uroczyście tykał wiszący zegar z kukułką.
Kobieta krzątała się nerwowo po pokoju, w końcu postawiła przede mną głęboki talerz i wybiegła do kuchni. Usłyszałem grzechot węgla w cynowym wiadrze, brzęk fajerek, jakieś szczęknięcia.
Fajnie, wycieczka w czasie. Wizyta u cioci w pierwszej połowie wieku dwudziestego. Albo kiedykolwiek od tysiąc dziewięćset dwudziestego do sześćdziesiątego. Uniwersalny czas, gdy tak naprawdę niewiele się zmieniało. Czas, który się zatrzymał.
Wyjąłem puszkę z tytoniem i skręciłem papierosa. Pośrodku stołu na ręcznie dzierganej serwecie stała kanciasta kryształowa popielniczka.
Z kuchni wciąż dobiegały metalowe szczęknięcia i odgłosy krzątaniny.
Wszystko tutaj wydawało mi się dziwnie znajome. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny, politury i pasty do podłogi, blaszane odgłosy w kuchni, tykanie zegara.
Usłyszałem jakiś dziwny szelest za dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi w głąb domu. Coś zaskrzypiało, coś spadło. Znieruchomiałem i opuściłem ostrożnie dłoń na olstro z obrzynem, a potem odsunąłem się delikatnie od stołu.
Coś łupnęło ciężko w drzwi.
Zamknąłem palce na kolbie. Oparłem kciuk o kurek. Wpuściłem powietrze przez nos.
Drzwi otworzyły się i wyjechał z nich trup.
Straszny, zmumifikowany trup starej kobiety, niemal pozbawiony włosów, o zapadniętej woskowej skórze, w zetlałej sukni, toczący się samoistnie na drewnianym wózku inwalidzkim. Wtoczył się do salonu i stuknął w stół, kiwając bezwładnie głową.
Spuściłem ostrożnie kurek i wsunąłem wyjęty do połowy obrzyn z powrotem do kabury. Drżącymi palcami sięgnąłem po skręta i strąciłem wałeczek popiołu do popielnicy. Najbardziej nie podobało mi się to, że najwyraźniej brałem w czymś udział.
Kobieta weszła, niosąc parującą wazę, i postawiła ją pośrodku stołu.
– Dlaczego mamusia nie śpi? Niech mamusia zobaczy, kto wrócił do domu! Co za szczęście!
Sięgnęła po chochlę i nalała mi bladego rosołu z makaronem aż po wręby talerza. Para owiała mi twarz, poczułem mdły zapach rozgotowanej kury i pietruszki, w zupie pływały krążki marchwi i wystawały z niej zakrzywione, blade kurze łapki z ostrymi szponami. Spojrzałem w twarz mumii po drugiej stronie stołu i przełknąłem ślinę. Sine, pypciowate udko na dnie talerza przywodziło na myśl topielca. Zegar tykał.
– Jedz, jedz, kochany. Na kurzych nóżkach, taki jak lubisz. Jedz, póki gorący.
A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą byłem głodny i zmarznięty.
– Jedz, ja nakarmię mamusię.
Usiłowała wlewać rosół w usta mumii na wózku, zupa parowała i ciekła po sztywnym z brudu gorsie sukni i pożółkłych żabotach. Kobieta milkła na chwilę, jakby słuchała odpowiedzi, i wyraźnie irytowała się coraz bardziej.