Выбрать главу

– Dlaczego mamusia tak mówi?! Dlaczego mamusia zawsze mi tak robi?! – wykrzyknęła ze łzami. – Niech się mamusia wreszcie położy.

– Mamusiu, proszę mamusię!

Wytoczyła wózek za drzwi i zamknęła je za sobą.

Czułem zmęczenie, wszystko mnie bolało i znowu zaczęły mi opadać powieki. Z wahaniem zaczerpnąłem łyżkę żółtawej zupy, jak najdalej od sterczących z toni szponów i uniosłem do ust. Parujący rosół owiał moją twarz i nagle poczułem się dziwnie. Poczułem się zamknięty, uwięziony i jakiś bezmyślny. Przez moment wydawało mi się, że nie pamiętam, kim jestem. Pamiętam tylko te malowane wałkiem w kwiatki ściany, tykanie zegara, zapach pasty do podłogi i zwietrzałych perfum „Być może”. Pamiętam zapach rosołu na kurzych nóżkach. Pamiętam „mamusię”. Straszną, oszalałą babę, starszą niż kosmos, zajadłą w bezmyślnej nienawiści i gniewie, bo to były jedyne uczucia, jakie jej zostały we mgle starczego zidiocenia.

Łyżka drżała mi w ręku, unosiła się z niej para i zwisał blady, domowy makaron. Wałkowała go w kuchni, na starej, przysypanej mąką stolnicy butelką od wina. Rozpłaszczała placek mąki rozrobionej z wrzątkiem, metodycznie, pociągnięcie po pociągnięciu, przesypywała znowu mąką i rolowała w ciasny wałek, a potem kroiła nożem na wąskie paski. Raz koło razu. Metodycznie, zdecydowanymi ruchami, ale nigdy się nie kaleczyła. Te paski, zwinięte w spirale, schły przez jakiś czas, mierzwione ostrożnymi ruchami, a ostatecznie lądowały w gotującym się bladym rosole, ze sterczącymi zakrzywionymi łapkami. Rosole na kurzych nóżkach, gotowanym specjalnie dla mnie.

Kimkolwiek jestem.

Nie było nic, tylko zegar, serwetka na stole, mamusia i rosół.

Coś mi mówiło, że nie powinienem jeść.

Odłożyłem łyżkę i odsunąłem talerz.

Zza drzwi dochodziły odgłosy jakiejś szamotaniny i rozpaczliwe błagania.

– Mamusiu, proszę! Dlaczego mamusia zawsze tak robi?! Proszę!

Przetarłem twarz i nagle przypomniałem sobie, kim jestem. Stopniowo.

Tylko do rana, pomyślałem. Jednak dotarło do mnie, że być może tutaj rano nigdy nie nadejdzie. Zatem tylko chwilę, zanim zbiorę siły i myśli i postanowię, co robić dalej.

Kobieta wróciła, zdjęła z siebie kuchenny fartuch, usiadła przy stole i zaczęła płakać.

– ja już nie mogę… Zwariuję przez nią. Boże, jakbym chciała stąd wyjechać… Jak ja jej nienawidzę…

– Ona nie żyje – poinformowałem ją sucho. – Nie żyje.

Spojrzała ze zdumieniem.

– Ależ co opowiadasz. Jest tylko stara. A ja muszę się nią opiekować… Zresztą ona nigdy nie umrze! Dobrze, że chociaż ty wróciłeś.

Ująłem ją za dłonie. Były zimne. Bardzo zimne.

– To nie ja. Spójrz tutaj! Jak masz na imię?

– Przecież wiesz! Przecież dobrze wiesz! Nie mów tak! Najpierw mamusia, a teraz ty! Wpędzicie mnie do grobu! Dlaczego mówisz tak, jakbyś mnie nie znał!

– Bo cię nie znam. To nie na mnie czekałaś na dworcu.

– Jak możesz! Czekałam tak długo! Wychodziłam na każdy pociąg! Wiedziałam, że przyjedziesz!

– Nie na mnie czekałaś. Może już nie pamiętasz, na kogo, ale to nie ja.

Rozpłakała się. Ukradli mi ciało, może już je zabili, po tej stronie ścigali mnie jacyś piekielni zakonnicy, a ja siedziałem uwięziony w świecie Pomiędzy, w salonie nad rosołem i bawiłem się w dom z oszalałym widmem. Sam miałem ochotę się rozpłakać.

Gdybym tylko mógł doprowadzić ją do przytomności i wymyślić, jak mogłaby mi zapłacić, mógłbym ją przeprowadzić. Robiłem już takie rzeczy, ale tym razem nie dałbym rady. Musiałbym krok po kroku uświadomić ją, że umarła, że uwięziła się po drodze z widmem

ner;

mamusi, skłonić, żeby zostawiła tamten świat. Porzuciła go, zostawiając obol, i odeszła tam, gdzie prowadzi droga. To po prostu terapia. Ale nie ze Spinofratrami na karku i z zaginionym ciałem. Nie z kończącym się czasem cieknącym mi między palcami.

Znowu zamykały mi się oczy. Wysiłek, by nie spać, był niczym wspinaczka po gładkiej jak szkło skale. Przecież jestem poza ciałem! Dlaczego muszę spać?

Może kończyło się działanie nalewki?

Rosół przestał parować, kobieta przestała płakać, ale zegar nadal tykał.

Ścieliła łóżko.

Wielkie, z żelaznych prętów, zaopatrzone w dwie pękate poduchy i wydętą jak balon pierzynę. Tylko jedną.

Rozbierała się, siedząc tyłem do mnie, wyćwiczonymi ruchami, tak by nie pokazać ani kawałka nagiego ciała. Zdjęła bluzkę, wciągnęła przez głowę długą nocną koszulę, dopiero wtedy zdjęła spódnicę, stanik, rajstopy i majtki, które schowała w dłoni i ukryła pod ubraniami.

– Połóż się, kochany. Przecież nie będziesz siedział po nocy… Jesteś taki zmęczony.

Rzeczywiście miałem dosyć. Myśli rozpadały mi się na strzępy, wirowały pod powiekami, jak spłoszone stado nietoperzy. Jak kawałki ciemności. Raz i drugi połączyły się w jedną plamę spokojnego, przytulnego mroku i głowa opadła mi na pierś. Poderwałem się, a potem klapnąłem znowu, tonąc w studni ukojenia.

– Połóż się… Dlaczego się nie kładziesz?

Położyłem się. Pod zimną, wilgotną i ciężką pierzyną, jakbym nakrywał się wiekiem trumny. Rozpadałem się.

Przytuliła się do mnie, jej ciało pod cienkim płótnem koszuli było zimne jak ryba.

– Tak mi zimno… Rozgrzej mnie…

Nie bardzo wiedziałem, co robię. Jej usta były śliską, lodowatą plamą w zimnym mroku. Wyślizgnęła się ze swojej koszuli, niczym wąż zrzucający skórę.

– Jestem taka pusta i zimna… Wypełnij mnie…

Łóżko skrzypiało rytmicznie, jak huśtawka, wezgłowie stukało o ścianę. W pewnym momencie uniosła głowę i krzyknęła nad moim ramieniem:

– Niech mamusia wreszcie zaśnie!

Pamiętam, też jak to smakowało.

Jak popiół i kurz.

I jeszcze pamiętam to, że nie zdołałem jej rozgrzać.

Mamusia wstała nad ranem. Jak co dzień. Codzienne jęki, monotonne modły i zawodzenia na całe gardło, jakieś psalmy na zmianę z wyciem i złorzeczeniami, codzienna wymiana zafajdanej bielizny.

Z lustra spojrzała na mnie okrągła, łysawa gęba, patrzyłem przez chwilę bezmyślnie z brzytwą w ręku, w kuchni Barbara szczękała garami, płukała koszule mamusi w blaszanej wannie, a ja patrzyłem w lustro.

A potem przyłożyłem ostrze do gardła, patrząc sobie prosto w oczy.

Zdjąłem je nagle i pociągnąłem po przedramieniu.

Ból był ostry, ale krótki i blady, jakiś nieistotny, jakbym odrętwiał.

Krew zaczęła kapać świecącymi kroplami do miednicy, jedna po drugiej, jak korale z zerwanego naszyjnika.

Odzyskałem świadomość. Gwałtownie, jakbym wypływał na powierzchnię. Z krztuszeniem się, gwałtownym łykaniem powietrza, dławiłem się własną osobowością. Ból wrócił. Ból przeciętego ramienia, ból będący pamiątką po wczorajszej walce, rozpacz i ogień, który trawił mnie od środka.

Z lustra wciąż patrzyła obca, okrągła gęba, ale gdzieś spod spodu zaczęły wypływać moje własne rysy.

Wytarłem brodę z mydlin i wypadłem z łazienki.

Na krześle wisiały pękate, brązowe spodnie z szelkami i płócienna biała koszula.

– Gdzie moje ubranie?!

– Na krześle – powiedziała, patrząc na mnie znad balii.

– Pytam, gdzie moje ubranie. To, w którym przyszedłem wczoraj.

– A daj mi spokój – żachnęła się. – Masz wyprane ubranie. Na krześle.

Przeszukałem kuchnię, pokój, potem mały pokoik, w którym stał wózek z siedzącą mumią, wypełniony dusznym smrodem gnijących kwiatów i zdechłych ryb. W końcu znalazłem je w sieni, wtłoczone gdzieś za szafę, w kłębie innych szmat, nakryte drewnianym korytem.