Moje drelichowe portki, moja koszula, mój T-shirt.
Skarpetki ocalały.
Przeszukanie trwało. Płaszcz wylądował w tapczanie, a olstro z obrzynem w popielniku zimnego pieca w salonie.
Brakowało butów.
– Gdzie moje buty?
– Po co ci buty – zapytała z obawą. – Przecież nigdzie nie będziesz chodził… Śniadanie zaraz będzie. Co ci się stało w rękę?! Ty krwawisz!
– Gdzie moje buty, niewiasto! – warknąłem.
– Nie patrz tak na mnie! Leonie, ja cię nie poznaję!
– Nic, w mordę, dziwnego! Przecież mnie nie znasz! Nigdy mnie nie widziałaś!
– Proszę cię, ja się ciebie boję…
– Buty!
Usiadła przy stole, oparła głowę na ramionach i zaczęła szlochać. Poczułem się paskudnie. Tylko, do diabła, dlaczego? W co dałem się wkręcić?
Obuwie znalazłem przed domem, schowane pod starą, potłuczoną donicą.
Wiązałem cholewy drżącymi dłońmi, siedząc na krzywej ławce, długie sznurówki plątały mi się w palcach.
Z domu dobiegał gwałtowny, rozpaczliwy szloch.
Piekło jest w nas. W środku. Każdy nosi je ze sobą, dopóki go nie pokona.
Otuliłem się swoim ciężkim płaszczem.
Tak czy inaczej, ciągle żyłem. Wiedziałem o tym, bo wciąż wszystko mnie bolało.
„Popiół i kurz, bracie”.
Wróciłem od furtki.
Trzasnąłem drzwiami, uniosła mokrą od łez twarz i popatrzyła na mnie z nadzieją.
– Wyjedź stąd – powiedziałem twardo.
– Wyjechać? Dokąd? Mamusia…
– Mamusia nie żyje od dawna. W ogóle cię nie potrzebuje. Ty też nie żyjesz. Przypomnij sobie. Przypomnij sobie, kobieto. To miasto umarłych. Nie musisz tu siedzieć. Tylko ty o tym decydujesz. Idź na dworzec. Idź na dworzec, a kiedy przyjedzie pociąg, wsiądź do niego. Tu masz bilet. Słyszysz mnie? Wsiądź do pociągu!
Położyłem przed nią tekturowy kartonik, który znalazłem w kieszeni.
Spojrzała na bilet, a potem na mnie, szarymi, wodnistymi oczami bez cienia zrozumienia.
Wyszedłem i nie wracałem więcej.
Dzień w świecie Pomiędzy. Nigdy dotąd go nie oglądałem, ale też nie bardzo było się o co ubiegać. Wyglądał trochę jak bardzo mglisty przedświt, a trochę jak chwila przed burzą. Było buro, ni to ciemno, ni to jasno, wśród mgły przeświecało brudne, żółte światło. Tylko popiół i kurz były takie same.
Kluczyłem uliczkami wśród domków, takich niby-miejskich, niby-wiejskich, aż wreszcie trafiłem na jakieś ulice. Było pusto i dziwnie. Trochę jak po zagładzie, a trochę jakby w czasie wojny. Brnąłem krzywymi uliczkami, wśród dziwacznych kamieniczek, napotkani ludzie czasem snuli się obojętnie, nie zwracając na mnie uwagi, a czasem stali zgarbieni, nieruchomo, twarzami do ściany, tak jak tamci, których widziałem w pociągu. Nie miałem pojęcia, co robić. Zatrzymać się tutaj? Szukać autobusu?
Wciąż było zimno.
Bar znalazłem nie wiem jak i nie wiem, po co do niego wszedłem. Chyba kierując się odruchem. Trafiłem na brukowany rynek, napatoczyłem się na szyld i schodki do sutereny, więc wszedłem. Nie wiem, czego szukałem. Przecież nie śniadania. Jednak to był odruch. Kiedy budzisz się w obcym mieście, rano trzeba poszukać śniadania.
Bałem się cokolwiek tu jeść. Zupełnie jakby łyk napoju albo kęs jedzenia miały mnie uwięzić w świecie upiorów na zawsze.
Ulicą przejechał wóz konny, a zaraz potem płonący motocykl z moich czasów, szybki, przysadzisty, z zadartym kuprem. Przejechał, ciągnąc za sobą strugę dymu i ognia, niczym zestrzelony samolot.
Wszedłem do baru.
Otwarty, nawet siedziało tu kilku klientów.
Wnętrze było ciemne, podłogę wysypano drobnymi trocinami, przez zarośnięte pajęczynami okna wpadało niewiele światła.
Usiadłem przy odrapanym, krzywym stoliku i skręciłem papierosa. Nie miałem pojęcia, co dalej.
Jeden z klientów wyglądał jak plama czarnego dymu w kształcie człowieka. Wewnątrz podobnej do chmury głowy kwitowały gałki oczne, niby zawieszone w czerni piłeczki. Inny siedział ze smętnie zwieszoną głową i bębnił palcami po stole. Miał na sobie zetlałą, czarną marynarkę pokrytą plamami i bębnił po stole palcami, które wyglądały jak części fortepianu. Widać było skomplikowane cięgła i drewniane przeguby, opuszki palców oklejono przybrudzonym białym filcem. Jeszcze inny był obszarem w kształcie człowieka, w którym unosiły się strzępy: dłoń, kawałek czaszki z okiem i z uchem, dwa czy trzy kawałki szczęki, mnóstwo innych fragmentów połączonych stabilnie, jakby reszta ciała była na swoim miejscu, tylko niewidoczna dla oka. Człowiek mozaika.
Dobrze. Każdy wygląda tak, jak o sobie myśli i jak się czuje.
Skądś dobiegała smętna muzyczka grana na pianinie, barman przecierał brudną szmatą szklanki. Wydawało się, że wraz z moim wejściem zapanowała nagła cisza. Czułem na sobie spojrzenia rzucane gdzieś z mroku.
– Pan życzy?
– Kawę – powiedziałem odruchowo. – Mocną. I szklankę wody.
Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że jestem w świecie Pomiędzy i nie mam pieniędzy. Nawet nie wiem, czym tu się płaci. Tam, w realnym świecie, jestem bogaty. Zapomniałem, jak to jest być kompletnie bez grosza. Kompletnie. Choćby za szklankę wody – czym miałem zapłacić? Gilzą? Całusem? Bilet już oddałem.
„Słyszeliście? Chce kawę” – dobiegły mnie szepty.
– Chwileczkę. – Wysoki, chudy blondyn z kędzierzawymi włosami, w staromodnych, rogowych okularach słonecznych i kurtce z demobilu wstał ze swojego miejsca i przysiadł się do mojego stolika. Wydawało się, że składa się głównie z twarzy z wrośniętymi rogowymi okularami o brązowych szkłach, unoszącej się w powietrzu jak maska teatralna, jednak za nią majaczyła siatka świecących delikatnymi liniami nerwów, niczym rozjarzone druty.
Barman odszedł, wycierając gumowe dłonie w fartuch.
– Nowy? – zapytał blondyn, patrząc na moje palce, kiedy skręcałem papierosa.
– Słucham?
– Od niedawna w mieście?
– Przyjechałem wczoraj. Nocnym pociągiem – powiedziałem. – I lepiej tu nie siedź. Nie mam pieniędzy. Zaraz będzie chryja.
– Piekło czy szajba?
– Słucham?
– Mamy tu dwie kategorie ludzi. Jedni wiedzą, co się stało i gdzie są. Tacy siedzą w tej knajpie. Piekło, bracie. Drudzy udają, że nic się nie stało. Nie zdają sobie sprawozdania. Łażą po ulicach, coś niby gotują, kręcą się jak mysz w kołowrotku. Udają, że żyją. Szajba. Ci nawet nie wiedzą już, kim są. Gorzej niż duchy. Szajba. Pytam, do jakiej kategorii pan szanowny się zaliczasz: piekło czy szajba?
– Przejazdem – powiedziałem.
– Że jak, słucham?
– Jestem żywy – wyjaśniłem. – Przynajmniej na razie.
– Tu nie ma żywych, przyjacielu. Piekło albo szajba. W tej knajpie siedzi piekło. Nie zamawia się tu kawy. Tu nie ma kawy, zresztą po co ją pić? Ale Antoś może ci zaparzyć. Smakuje jak nic. Jak popiół.
– Jestem żywy – powtórzyłem. – Umiem tu wchodzić, do tego świata, a potem wracać do swojego ciała. Umiem żyć i tu, i tam. A kawa to z przyzwyczajenia. Co miałem zamówić? Zdrowaśkę?
– Znaczy szajba. Ale tym razem ciekawa. A jak zamierzasz wrócić, kolego?
– Normalnie, to nie taki problem – powiedziałem zmęczonym głosem. – Mam swoje sposoby. Rzecz w tym, że po tamtej stronie gwizdnęli mi ciało. Jest więc, kolego, zupełnie możliwe, że za chwilę odkorkuję. Albo że już to się stało, a ja nic nie zauważyłem. W takim wypadku odpowiedź brzmi: zdecydowanie piekło.
– Czego się trzęsiesz? Masz mojra?
– Nie. Tak się czuję. Trzęsie mnie.
– Przywykniesz. Jak przeżyłeś noc?
– Spotkałem taką jedną, na dworcu…