– Wdowę?! Ale przecież… Jak mogłeś od niej wyjść? Nie wyglądasz wcale jak…
– Jak Leon? Chyba jeszcze trochę tak. Nie wiem. Słabo mi. Ale i tak już mi lepiej.
– Antoś! Dwie lufy! Na mój rachunek! – zawołał blondyn.
Barman postawił na porysowanym blacie butelkę z czymś mętnawym i dwa kieliszki, nieprzyjemnie przypominające nagrobkowe znicze.
Blondyn wyciągnął dłoń.
– Kazimierz Pyrowski, aktor. Bardzo mi przyjemnie. Zmarły od… będzie już z pięćdziesiąt lat jak nic. Jeszcze nie spotkałem chojraka, który wyszedł od wdowy.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Zrobiłem to z obawą, bo siateczka nerwów, którą widziałem przed sobą wydawała się delikatna, muślinowa, ale poczułem silny dotyk palców.
Butelka była już napoczęta, lak na szyjce ukruszony, lecz korek wetknięto pieczołowicie na miejsce.
Kawałek brązowej kartki w miejscu etykietki głosił: Stefan Kasprzycki.
Aktor zauważył moje spojrzenie, nalewając mętny płyn do kieliszków. Wyglądało to jak woda z ogórków, jednak nalane do kieliszka strzeliło natychmiast błękitnym płomykiem, niczym podpalony spirytus.
– Wiem, że chłopa, to nie najlepiej idzie, ale tu niczego lepszego nie ma.
Wręczył mi kieliszek. Stuknęliśmy się. Trzymałem przez chwilę w powietrzu, nie wiedząc, co robić dalej. Pyrowski uniósł brwi, tak że ukazały się na moment nad rogowymi oprawkami półokrągłych, ciemnych okularów. Zdmuchnął płomyk.
– Zdrowie Stefana Kasprzyckiego! Zdmuchnąłem i wypiłem. Co tam. Naprawdę czułem się fatalnie.
Ale to było jeszcze gorsze. Najpierw był smak. Potem aromat. Smak i zapach obcego człowieka wlany w gardło. Jego potu, jego życia, jego włosów. Nagle, jednym haustem. A później straszny kołowrót wspomnień skomasowanych w ułamku sekundy. Życie Stefana Kasprzyckiego przeleciało mi przed oczami. Synku, uważaj! Gdzie jest babcia? Be – be - be! Baranek trawę żre! Podaj piłkę, lapeto! Gównojad! Gównojad! Kasprzycki, przyjdziesz z rodzicami! Stef, masz takie piękne dłonie… Ruchy, Kasprzycki! Granat! Sto pompek, cwelu! W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ogłaszam was mężem i żona! Na co się gapisz?! Odchodzę od ciebie! Jestem w ciąży… Tata nie żyje. Możemy panu zaproponować pracę na innym odcinku… Tracimy go! Dwa centymetry adrenaliny w komorę serca! Siostro, tak boli…
Wszystko to runęło we mnie jak wodospad, i wróciło z żołądka gryzącą falą smrodu, obcości i życia. Krztusiłem się Stefanem Kasprzyckim, rzucało mną na krześle, oczy zaszły łzami. Coś potwornego.
– Co to jest?!
– Mówiłem ci. Zdrowie Stefana Kasprzyckiego.
– Jezu… To znaczy, że kiedy butelka się skończy…
– Nie. Chyba nie. Silny jest. Chyba że to nie pierwsza butelka. Trzeba by zapytać tych, co sprzedają bimber. No, ale co zrobisz? Mam po nim płakać? A ktoś jeszcze płacze za mną? Ktoś mnie pamięta? Czujesz już? Czujesz, jak wraca życie?
Rzeczywiście, jakby ustępowało mi odrętwienie. Przestałem się trząść z zimna, nagle poczułem pod pośladkami twarde, wyślizgane siedzenie krzesła. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że go nie czuję. Kaszlałem jeszcze, gardło miałem jak zdarte pilnikiem.
Pociągnąłem papierosa, który nagle zaczął smakować jak tytoń, a nie popiół. Poczułem zapach dymu, starego drewna, nawet tynku na ścianach i smród z pobliskiego kibla. Poczułem się jak żywy.
Byłem przecież żywy, do cholery! Przynajmniej przestałem czuć się jak Leon.
Mój rozmówca też zrobił się wyraźniejszy. Przestał składać się z twarzy, nerwów i kurtki. Obszar, opisany płonącymi gałązkami, stopniowo zatonął w gęstniejącym niczym dym, szarym ciele, pojawiła się sylwetka.
– I co teraz zrobisz? – zapytał lekko gęściejszy artysta.
– Nie wiem. Czym tu się płaci? Sięgnął do kieszeni i pokazał garść kamyków. Zwykłych otoczaków, trochę grubszych od żwiru.
– Co to jest?
– Odpusty. Jeden kamyk, jeden grzech. Dajesz komuś kamyk i bierzesz grzech na siebie. Taki zwykły grzech, bracie, codzienny. Kiełbasa w poście, koń zwalony w pościeli, niepójście na mszę. Przekleństwami i kłamstewkami wydaje się resztę. Zaśmiałem się.
– A jak się trafi niewierzący?
– W co niewierzący? W życie po śmierci? Nie rozśmieszaj mnie, koleś.
– W to pójście na mszę.
– Każdy ma jakieś grzechy, bracie. Świętych tu jakoś nie ma.
Wskazałem głową na barmana.
– Ten już powinien być święty.
– Widocznie ma na składzie parę większych głazów, których nie równoważy garść kamyków.
– A widziałeś kiedyś, żeby to komu pomogło? Zabrało stąd?
Pokręcił głową.
– Nie rozmawiamy tu na te tematy, koleś. Nie o tym. Piekło nie piekło, kultura jakaś, rozumiesz, obowiązuje.
Bawiłem się przez chwilę kieliszkiem. Trzeba było wracać. Tylko jak? Musiałem wrócić, żeby odzyskać ciało. Ale żeby wrócić, potrzebne było ciało.
– Można się tu gdzieś zamelinować? Jest jakieś miejsce, gdzie można się zatrzymać? Hotel jakiś?
– Jest. Ale to jest hotel szajbusów. Tu, za ratuszem, w uliczce. Nie płać tam odpustami.
– A czym?
– Nie wiem, pewnie pieniędzmi, których nie ma, tak samo jak nie ma ich rodzin, świata ani niczego. To szajbusy.
Znowu zaczął blaknąć, skóra zamieniła mu się w szary opar, w którym płonęły druty nerwów. Uniósł butelkę. Zaprzeczyłem ruchem dłoni i odwróciłem kieliszek do góry nogami. Nie chciałem więcej Stefana Kasprzyckiego.
Miałem ochotę zaproponować mu, że go przeniosę. To odruch. Przez całe lata byłem psychopompem, właściwie nie wiedząc, co robię. Ale przypomniałem sobie mnichów, ogary, moje ciało oraz czarny samochód, który zajechał na stację. Byłem ściganym. W obu światach. Lepiej trzymać język za zębami.
Najbardziej niepokoił mnie ten czarny samochód, więc o niego zapytałem.
Jego nerwy zapłonęły nagle, jakby rozżarzyły się do białości.
– Uważaj na nich… W ogóle nie pętaj się tu sam nocą. Dla niektórych wojna się nie skończyła.
– Jaka wojna?
– Każda wojna, bracie. Ludzie mają to w głowie. Jedni będą naprawiać świat i innych dookoła, a inni będą się przed nimi bronić. Niektórzy giną na wojnach, ale tego nie zauważają. Inni zauważają i stają się przez to jeszcze gorsi. Już nawet nie pamiętają, o co poszło. Teraz są jak oszalałe dobermany.
– Muszę wrócić – powiedziałem właściwie do siebie.
Pokręcił głową, właściwie kwitującą maską twarzy.
– Nie możesz wrócić. Tak tu jest. Bilet w jedną stronę. Szajbusy czasem próbują. Mają takie miejsca… Tam bariera jest cieńsza i trzeba mieć szajbę. Naprawdę porządną szajbę. Tylko że to nic nie daje. Może uda ci się tam załopotać firanką, zdmuchnąć świeczkę albo pokazać cień na ścianie. Nic więcej. A ty pewnie chciałbyś wrócić i wziąć prysznic, co?
Zatrzymał mnie jeszcze, kiedy wychodziłem w blady, wieczny przedświt i zapytał o imię. Stanąłem, tknięty podejrzeniem. Zwykle w takich razach mówiłem „Charon”, ale nie teraz. To ślad.
– Jak chcesz – powiedziałem. – Wszystko jedno, byle nie Leon. Zresztą, mów mi Jakub.
Dlaczego? To jedyna postać biblijna, która rozstrzygała kwestie z nadprzyrodzonym, tak jak ja. Na pięści i kopniaki. Co więcej, Jakub wygrał. Wykpił się kontuzją nogi, czyli wylądował lepiej niż większość uczonych mędrców.
To dobra wróżba.
ROZDZIAŁ 8
Kiedy szukałem hotelu, zadzwonił telefon. Stary, pokryty młotkowym lakierem automat telefoniczny, w drewnianej budce obłażącej z brązowej farby, stojący na rynku. Na tamtym świecie na mój widok gasły latarnie, tu dzwoniły telefony. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że go odebrałem.