Podniosłem słuchawkę, ale nie powiedziałem nic. Trzeszczało i szumiało, jakby frytki zadzwoniły z oleju.
– Przypowieść o Mateuszu, kretynie. – Zabrzmiało wśród szumów i trzasków. – Sam mnie nią uczęstowałeś. Dlaczego wysiadłeś z pociągu?
Zatkało mnie. Poczułem, że nogi mi miękną jak rozgrzany wosk. Ścisnęło mnie w gardle.
– Michał?!
– Nie mam czasu. Już za późno… Zaraz przerwie połączenie. Pamiętaj: zdaj się na siebie. Rób to, co umiesz. Cokolwiek zobaczysz, rób po swojemu. A jak już gdzieś sięgasz, sięgaj głębiej.
Przerywany sygnał.
Krzyczałem przez chwilę, jak to zwykle przy przerwanym połączeniu. „Michał? Michał? Halo!”. I takie tam. Wrzaski w pustkę. Z pewnymi aspektami rzeczywistości nie da się dyskutować. Na przykład z przerwanym połączeniem.
Odwiesiłem machinalnie słuchawkę.
A potem siedziałem przez chwilę na rynku, na ocembrowaniu wyschłej studni. Michał? Tak samo jak przedtem Patrycja? Coś nie lubiłem się z telefonami i niespecjalnie chciało mi się wierzyć w to, co do mnie gadały.
Wstałem i powlokłem się do hotelu. Rzeczywiście stał za ratuszem. W ciasnej kamieniczce, wtłoczonej pomiędzy dwie inne. Widziałem tandetny, staroświecki neon z powyginanych rurek przymocowanych do blaszanych liter.
Hotel Lacerta.
Dobra.
Zanim wszedłem, nazbierałem zeszłorocznych, suchych liści i złożyłem je w plik, po czym schowałem do kieszeni.
Znowu zacząłem się trząść, zaniosłem się okropnym, świszczącym kaszlem. Miałem wrażenie, że się rozpadam.
Recepcja była maleńka, wciśnięta między drewniane schody, a przeszklone drzwi. Właściwie kontuarek z rzędami kluczy za plecami, umieszczonych na hakach w drewnianych przegródkach. Tuż przy wejściu stał maleńki stoliczek i skórzany fotel. Recepcjonista był łysy i stary, miał na sobie pasiasty, szpitalny szlafrok. Kiedy odchylały się poły, widać było wplecione w mgliste, szkieletowate ciało staroświeckie medyczne urządzenia tworzące jego organizm.
Wyglądał jak robot sklecony w szpitalu z tego, co pod ręką. Pod obwisłym, sępim podbródkiem błyskał metal jakiejś protezy, przejrzyste rurki wędrujące w głąb głowy tłoczyły jakieś ciecze, czerwoną i zieloną. W klatce żeber kurczył się i nadymał karbowany miech z czarnej gumy.
Patrzyłem, jak wpisuje wymyślone przeze mnie na poczekaniu imię i nazwisko do rozłożonej na kontuarze księgi, skrobiąc piórem z cienką stalówką. Rozkaszlał się nad księgą, sztuczne płuco zacięło się na chwilę, i zaraz znowu ruszyło jak akordeon.
– Na długo? – Głos miał jak z głośniczka aparatu do tracheotomii. Znowu się rozkaszlał, z szuflady za kontuarem wydobył buteleczkę z ciemnego szkła i zażył coś.
– Na razie do jutra. Jestem przejazdem – wyjaśniłem. Musiałem przytrzymać się blatu, wydawało mi się, że podpisanie karty w księdze jest ponad moje siły, i będę musiał zrobić to dwiema rękami. – Podróżuję w interesach.
– Rzadko ktoś się zatrzymuje w naszym mieście – oznajmił podejrzliwie.
– Tak bywa. Ale to piękne miasto, więc nie żałuję – odparłem uprzejmie. Mój własny głos słyszałem niczym z beczki. – Ile to będzie?
– Za noc pięćdziesiąt.
Wyjąłem z kieszeni plik suchych dębowych liści, które zebrałem na ulicy. Rozłożyłem je, przeliczałem jeden po drugim, w końcu wysupłałem dwa, takie same jak wszystkie inne. Cały cyrk. Nie wierzyłem, że to coś da. Głupi, bajkowy blef, który mógł mnie wysłać jedynie z powrotem na ulicę.
I rzeczywiście.
Popatrzył najpierw na liście, a potem na mnie. Tak, jak się patrzy na wariata.
– No co pan?
Wzruszyłem ramionami. Co niby miałem powiedzieć? Jeżeli wywalą mnie na ulicę, po prostu się położę. Koniec. Coś niedobrego działo się albo tam gdzieś, z moim ciałem, albo z duszą. Albo z jednym i drugim.
– Przecież to za dużo.
Zabrał listek z wierzchu, otworzył jakieś szuflady, po
czym wyłożył przede mną zetlały kawałek gazety, kupon totolotka i kilka kapsli. Jak szajba, to szajba.
Zgarnąłem to wszystko do kieszeni i sięgnąłem po i klucz, czując, jak huczy mi w skroniach. Znowu dygotałem w dreszczach, a nogi zamieniały się w topniejący śnieg.
Skrzypiące schody na piętro pokonałem niczym Everest. Ledwo trafiłem kluczem w zamek. Staroświeckie podwójne łóżko, stół, dwa krzesła, szafa i wieszak na drzwiach. Okno na podwórko-studnię o gołych ceglanych ścianach. Miałem też umywalkę i wiszące pęknięte lustro.
Zachowałem tyle sił, żeby zdjąć płaszcz i powiesić na drzwiach. Potem leżałem, dygocąc na łóżku, chwilami wydawało mi się, że ściany zbliżają się do mnie, a chwilami, że robią się przezroczyste. Sufit unosił się do stratosfery.
Zamknąłem oczy i usiłowałem przypomnieć sobie chatę Iwana Kerdigeja. Przywołałem bębenki, brzękadła i monotonny śpiew. Przypomniałem sobie specyficzny zapach, futra rozpięte na belkowanych ścianach, czajnik stojący na starej, żeliwnej kuchence, palenisko pośrodku podłogi, turystyczne radio tranzystorowe „Sputnik” na stole kuchennym wśród rozsypanych gilz, samowar. Butelkę „Obywatelskiej” i suszoną rybę leżącą na gazecie. Wyobraziłem sobie samego Kerdigeja, w wyszywanym paciorkami anoraku, z okrągłą twarzą, wyglądającą jak zrobiona z mięciutkiej jeleniej skóry, pęki ziół i skórek jenotów kołyszące się u belek, wielka strzelba „Izmasz” wisząca na ścianie. Usłyszałem, jak monotonnie nuci pod nosem.
Kerdigej siedział na skórze renifera i naprawiał splątaną kasetę wideo, pomagając sobie myśliwskim nożem. Uniósł głowę i spojrzał na mnie wąskimi, czarnymi niby żuki oczami w zmiętej skórze. Prosto na mnie. Nadal bez żadnego grymasu na nieruchomej, azjatyckiej twarzy wyciągnął w moją stronę dłoń i zacisnął ją w pięść; przyciągnął do siebie, jakby coś zabrał. Otworzył ją i zdmuchnął w ognisko coś, co przypominało kłębek sierści. Płomień fuknął nagle błękitem, a ja spadłem na swoje hotelowe łóżko.
I znowu patrzyłem na sufit.
Nie wiem, jak długo leżałem, i nie wiem, czy zasnąłem. Ocknąłem się w końcu i zwlokłem nogi na podłogę, siedziałem tak, obejmując się ramionami. Czułem się trochę lepiej.
Ochlapałem twarz zimną wodą i odruchowo spojrzałem w lustro. Było brudne i pokryte czarnym liszajem, więc w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, że wyglądam jakoś dziwnie. A potem to zobaczyłem i krzyk uwiązł mi w gardle. Moja skóra zrobiła się przezroczysta, widziałem zęby przeświecające przez wargi jak palisada, zobaczyłem dziurę w miejscu nosa i sterczące kości policzkowe. Maska śmierci. Cofnąłem się odruchowo i upiorny obraz zniknął. W lustrze znowu widziałem własną twarz. Wymizerowaną i bladą, ale ludzką.
Przynajmniej jak na moje możliwości.
Spojrzałem na bakelitowy muzealny telefon stojący na szafce przy łóżku.
Czy naprawdę dzwonił do mnie Michał? Telefonowały do mnie już najrozmaitsze istoty i nigdy jakoś z dobrą nowiną. Przypowieść o Mateuszu. Kto mógł o tym wiedzieć? Kto, prócz Michała?
To nie była żadna przypowieść biblijna, tylko taki dowcip, który kiedyś mu opowiedziałem, gdy sprzeczaliśmy się o sens modlitwy. Chodziło o niesłychanie pobożnego jegomościa imieniem Mateusz, który, gdy jego okolicę nawiedziła powódź, odmówił ewakuacji, twierdząc, że Bóg go uratuje. To samo powiedział, kiedy przypłynęła po niego łódź, a on już siedział na piętrze. Podobnie poinformował załogę pontonu, wojskowej amfibii i motorówki straży pożarnej, cały czas włażąc coraz wyżej, aż wreszcie podziękował załodze helikoptera ratowniczego, upierając się, że zostanie uratowany dzięki Bogu, i z tym przekonaniem – utonął. Na tamtym świecie oczywiście wystąpił do Najwyższego z pretensjami. Wierzył, modlił się i ufał, i co? Pan zirytował się lekko i powiada: „Mateuszu, przecież wysyłałem po ciebie i ponton, i łódź, i motorówkę, i amfibię, a wreszcie, do cholery, helikopter! Co jeszcze miałem zrobić?”.