Выбрать главу

Michał odął się wtedy i powiedział, że to protestanckie gadanie. A teraz sam mi tak powiedział przez telefon. Mogło to znaczyć, że umarłem, a on wysłał po mnie pociąg, z którego jak głupi wysiadłem. Mogło też, że nie mam szans albo to nie ma już znaczenia i czas na mój pociąg. Może chodziło o to, że jestem tu uwięziony, albo… Cholera wie, o co chodziło.

– Co za kretyńska maniera, mówić zagadkami – warknąłem. – Ni cholery nie zrozumiałem! – wrzasnąłem do głuchej słuchawki. – Mów jaśniej albo się odwal!

Znowu usiadłem na łóżku, zwiesiwszy dłonie między kolanami. Potem przy stoliku, gdzie z trudem skręciłem papierosa.

Nie spieszyłem się na stację końcową, w tym rzecz. Jeszcze miałem tu coś do załatwienia.

Wciąż było mi zimno, ale trochę zebrałem się w sobie.

Wydawało się, że mglisty półmrok za oknem zgęstniał, ale czego tu można być pewnym.

Mogłem tu siedzieć jak mysz pod miotłą i czekać, aż wykituję. Albo na Godota. Choćby licząc na kolejny telefon.

Na dole była restauracja. A przynajmniej coś w tym rodzaju.

Okna zasłonięto całkowicie ciężkimi, postrzępionymi storami, stało tu kilka stolików i fortepian. Pod ścianą siedział chudy dżentelmen w wysokich butach i piaskowym garniturze, wpatrując się w leżącą przed nim na talerzu golonkę i kieliszek wódki. Przy innym stoliku siedziała jakaś kobieta, sztywno wyprostowana, jak na dziewiętnastowiecznej rycinie. Miała czarną, aksamitną suknię, koronkowe rękawiczki i kapelusz z woalką, a na kolanach trzymała tamborek z naciągniętym płótnem i haftowała coś monotonnymi ruchami, jak maszyna. Nie odzywali się do siebie.

Pomyślałem, że przydałby mi się łyk „zdrowia Stefana Jakiegośtam”, ale nie miałem ochoty tego robić. Pomagało, lecz było w tym coś z gruntu złego. Zupełnie, jakbym zamieniał się w wampira. No i sprzedawali to po drugiej stronie rynku. Za odpusty.

Zresztą, działało na krótką metę.

Właściciel pojawił się, skrzypiąc i posykując swoim medycznym wnętrzem, zamówiłem herbatę i ciastko. Przeszedłem na stronę szajbusów. Mogłem siedzieć, udawać, że piję herbatę i jem ciastko. Udawać, że zatrzymałem się w hotelu i zabijam czas w restauracji. Albo to, albo zapleśniała nora na górze. Płaszcz położyłem na krześle obok, żeby zasłonić obrzyn.

Należało wracać, obawiałem się jednak, że nie zdążę przed zmrokiem na stację. Pociąg mógł już nie przyjechać. Zresztą, dokąd miałem wracać?

No i oddałem bilet.

Ostrożnie wyjrzałem zza zasłon. Na ciasnej, zapyziałej uliczce było chyba ciemniej.

Przyszli nad ranem. Nie wiem, czy to, co mnie zmorzyło, to był sen, jakiś letarg, czy też śmierć. Było ciemne, bezwonne i głębokie. Spadło na mnie po wielu godzinach kiwania się w pustym pokoju, obserwowania własnych rąk i nasłuchiwania trzasków, skrzypnięć i stuków za drzwiami.

Znów zaczynałem się rozpadać. Tonąłem w jakichś odmętach niepamięci. Widziałem, jak kości przeświecają przez skórę. Wydawało mi się, że wypadają mi włosy.

Wszystko to pękło nagle, w jednej eksplozji huku, ostrego światła, tupotu podkutych butów. Spadło na mój biedny łeb w jednej chwili, razem z cuchnącym, szorstkim workiem, który zawiązano mi wokół szyi.

Zdążyłem tylko raz kopnąć i raz wystrzelić, na oślep. Potem już nie było nic, tylko ból. Szarpałem się, wrzeszczałem, czułem twarde, miażdżące ciosy spadające ze wszystkich stron, a każdy był niczym piorun. Zupełnie, jakby okładali mnie stalowymi prętami. W końcu nie było nic, tylko odrętwiałe morze bólu i krwi, jedna wielka wezbrana opuchlizna, w której tonąłem, czując i słysząc coraz mniej.

Poczułem, że jestem wleczony po schodach, słyszałem trzaśniecie drzwiczek i znalazłem się w łomocącej rozklekotanym silnikiem dusznej ciasnocie. Wszystko to było odległe jak gorączkowe majaki.

Realne było tylko wezbrane, ciężkie morze bólu, w którym tonąłem.

Worek zdarli mi z głowy w jakiejś obskurnej piwnicy z gołych cegieł, przed metalowymi drzwiami. Spróbowałem się rozejrzeć i natychmiast dostałem w pysk. Solidnie, fachowo, tak że cały wszechświat momentalnie wybuchł mi w głowie. Pomyślałem, że byłem już tak opuchnięty, iż wystarczyłby policzek oburzonej nastolatki.

Zdążyłem zarejestrować, że otaczają mnie istoty zbudowane ze skrzypiącej czarnej skóry, gumy i żelaza. Zauważyłem tylko długie płaszcze, białe twarze niczym weneckie maski i to, że dygocę cały jak nigdy w życiu.

A potem stare grube drzwi z pomalowanej na zielono stali otworzyły się przede mną i wepchnięto mnie do środka.

Za plecami huknęło mi stalowo i ostatecznie, usłyszałem trzask rygli.

Pokój był mały, kwadratowy, bez okien, ściany do połowy oraz podłogę pomalowano na brązowo olejną farbą. Przede mną stało stare, zniszczone biurko ze świecącym mi w twarz reflektorem. Widziałem tylko dłonie splecione na blacie i końce skórzanych rękawów. Wydawało mi się, że właściciel nosi jakieś wymyślne rękawiczki, ale to jego dłonie posztukowane były nitami i kawałkami blachy. Patrzyłem, jak powoli otwiera wyświechtaną brązową teczkę, jak ostrożnie przekłada zapisane ręcznie kawałki papieru.

Stałem, usiłując opanować dygot, ale na to niewiele można poradzić.

Fizjologia.

Siedzący za biurkiem skończył przewracać kartki, po czym wyjął z blaszanego kubka ołówek i zaczął się nim bawić. Obok teczki stała jeszcze na spodku szklanka z herbatą, umieszczona w stalowym koszyczku. I pełna w połowie popielniczka z odpiłowanej dennej części łuski od pocisku.

Panowała cisza. Dłonie znikły z blatu, usłyszałem szelest papieru, potem grzechot pudełka zapałek. Rozległ się trzask draski, westchnienie, a później w oślepiającym kręgu światła zawirowała chmura niebieskiego dymu.

– Nazwisko, imię, imię ojca szczeknęło suchym, urzędniczym tonem zza lampy.

Usta miałem pełne krwi. Przełknąłem ją, choć poważnie rozważałem, czy nie wypluć na podłogę. Dałem spokój. Po co to przyspieszać? Znalazłem się w najgorszym miejscu wszechświata. Jeżeli to właśnie można było spotkać po tamtej stronie, to żadne piekło nie mogło już niczego lepszego wymyślić.

– Posadzić go!

Skórzano-stalowe łapy wyrosły z mroku za mną i chwyciły mnie jak cęgi. Kopnięciem wywrócono do góry nogami drewniany taboret stojący na środku pokoju, a ja dostałem szału.

Nie urodziłem się wczoraj. Ludzi zmuszano do siedzenia na odwróconych taboretach w pokoleniu moich dziadków, moich rodziców i w moim. Wiem, co to znaczy, i nie dam się posadzić ani do niczego przypiąć.

Trudno powiedzieć, ile to trwało. Beznadziejna walka ciągnie się bez końca, a jednocześnie jest o wiele za krótka, zważywszy, co następuje potem.

Wierzgałem, kopałem, biłem, waliłem głową i łokciami, zbierając bez przerwy niekończącą się lawinę

ciosów.

Wygrałem o tyle, że nie dałem się posadzić na nodze taboretu, a nawet udało mi się go złamać.

Skatowali mnie po raz kolejny, przynieśli inny taboret i posadzili normalnie. Niewiele to zmieniło.

Byłem już strzępem bólu i strachu, siedziałem pod snopem światła jak robak na stole do wiwisekcji, no i oczywiście podałem w końcu imię i nazwisko.

– Taaa… – oznajmił urzędnik za lampą jakby nigdy nic, i w snop światła wpłynął kolejny kłąb dymu. Biała, okuta blachami i nitami dłoń uniosła na chwilę w ciemność szklankę wraz z koszyczkiem i tkwiącą w niej łyżeczką. Znowu zaczął przewracać kartki w teczce. – Co mytu mamy? Urodzony… Zamieszkały… Zatrudniony… Nie…pra…kty…ku…ją…cy. Związki pozamałżeńskie. Cudzołóstwo. Nadużywanie nadaremno… Nieświęcenie… Nieczczenie… Pożądanie żony… Praktykowanie o…kul…ty…zmu. No i co teraz będzie? – zakończył retorycznie ojcowskim tonem.