– Po co ta komedia? – spytałem.
Właściwie głównie czułem zawód, rozczarowanie i wściekłość. Gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że piekło to zbyt niesprawiedliwy, bezsensowny i niesłużący niczemu koncept, że nie będzie miało miejsca. Nie przewidziałem tego, że nie musi wcale zakładać go siła wyższa. Dajcie ludziom trochę wolnego miejsca, a zaraz sami je sklecą. Z kręgami, kotłami i wszystkim, co im przyjdzie do głowy.
Przez wirujące kręgi bólu w głowie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, dlaczego mnie przesłuchują. Z przyzwyczajenia? O co zapytają? O szpiegostwo?
– Gdzie jest księga? – zapytał urzędnik, mieszając nerwowo herbatę. Odłożył łyżeczkę na spodek i znowu wysiorbał łyk gdzieś w ciemności. Zrozumiałem, że to koniec. Kiedy masz jakąś tajemnicę, możesz przynajmniej w ostateczności sypnąć. Kiedy nie wiesz, o co im chodzi, to koniec.
A właściwie początek, niestety.
Jedyne, co stało po mojej stronie, to entropia. Mój własny rozpad. W tym świecie jesteś taki, jak stan twojej duszy, umysłu, czy jak to zwać. Wchodziłem do niego potężny niczym smok, ale moja siła wyparowała. Zabrała ją Patrycja, kradzież ciała i niekończąca się tułaczka wśród upiorów. A teraz rozpadałem się na fragmenty, nawet przestałem wiele odczuwać. Drętwiałem. Wszystko, co mogli zrobić, tylko przyspieszało ten proces.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Dopóki nie przynieśli „zdrowia”. Nie należało do Stefana Kasprzyckiego, chyba nawet nie miało etykietki, ale i tak wiedziałem, co to jest.
Znowu przez niekończące się sekundy szalałem, wierzgałem i walczyłem, zanim posadzili mnie na podłodze, zanim odgięli mi głowę do tyłu, wbili butelkę w gardło i zacisnęli nos.
A potem utopili mnie w Jerzym Kowalskim.
To, co nastąpiło później, to był taki dziwaczny, einsteinowski czas. Będący nieskończonością, dopóki było się w środku, a krótki jak błysk, kiedy było się poza nim. Składało się z powtarzanego ciągle pytania: „Gdzie jest księga?”, oraz gejzerów bólu. Na zmianę. I moich rozpaczliwych, coraz bardziej bezradnych odpowiedzi. Wszystkich możliwych.
Także będąc poza ciałem, można wrzeszczeć do pęknięcia gardła, można się zmoczyć, można bezsilnie grozić, można płakać. Trzeba tylko znaleźć sposób, żeby do tego doprowadzić. Oni znaleźli. Wiele sposobów.
Czasem im się nudziło.
Pan Stalowe Palce odpoczywał chwilę i filozofował.
– Nie rozumiecie sytuacji. Ja, kiedy tylko się tu znalazłem, zaraz zrozumiałem. Czy to wygląda jak niebo? – Rozłożył ręce w retorycznym geście. – Nie wygląda. A to znaczy, że będę tu potrzebny. Będę potrzebny władzy. Tyle lat czekałem, żeby ten czarny telefon zadzwonił. Żeby ktoś nas zauważył, żeby wydał dyspozycje. Bezpieczeństwo publiczne musi być zachowane. No, bo co by było? Ale telefon nie dzwonił. Aż do teraz. Sami sobie musieliśmy radzić. Zadzwonił wczoraj i to w waszej sprawie. Nie pamiętam już, odkąd czekam, a on zadzwonił. Więc nie pierdolcie mi tu, że nie wiecie, o co chodzi, bo ja nie mam nerw z żelaza! No. To zaczniemy jeszcze raz: gdzie jest księga?
Leżałem przez jakiś czas na zimnym cemencie niczym mokry łachman. A potem pozbierałem się jakoś. Na tyle, żeby dźwignąć się na dłonie i kolana i powlec do ściany, oprzeć się o nią plecami. Nie było całkiem ciemno, moja krew rozsiewała rudy, neonowy poblask.
Siergiej Cziornyj Wołk opowiadał mi o czarownikach, których władza radziecka usiłowała wyplenić. Opowiadał o swoim dziadku Ujczuku, którego aresztowali kilka razy w różnych okresach walki z reakcyjnym zabobonem. Przyjeżdżali z wielką pompą samochodami, w ośmiu czy dziesięciu, zabierali go pod bronią i wieźli kilkaset kilometrów do okręgu. A następnego dnia dziadek siedział na progu przed swoją chatą, pykał fajkę i naprawiał psią uprząż. W miarę upływu czasu samochody stawały się coraz wymyślniejsze, podobnie jak broń tych, którzy przyjeżdżali. Za pierwszym razem zabrali go rozklekotaną ciężarówką Zis, grożąc pamiętającymi cara długimi „triochliniejkami” z założonymi bagnetami i rewolwerami Nagant, potem mieli willysy i pepesze, a za ostatnim był to już śniegołaz na gąsienicach i automaty Kałasznikowa.
Jednak efekt był za każdym razem mniej więcej taki sam, z tym, że raz dziadek wrócił aż z Magadanu i trwało to blisko trzy dni.
„Szaman wie, co jest ważne, a co nie. Ważny jest świat ludzi, świat duchów i świat umarłych. Ważna jest tajga, niebo, zwierzęta. Kraty są nieważne. Zamki nieważne. Karabiny nieważne. A tamci byli tacy sami jak kraty i karabiny. Byli tylko nieporządkiem. Jak choroba. Nie można przewrócić góry ani zawrócić rzeki, bo to są rzeczy ważne. Ale można wrócić z Magadanu, bo nie jest prawdziwy”.
Wtedy niewiele z tego rozumiałem. Teraz jednak czepiłem się tej myśli. Nie mogłem przestać myśleć o dziadku Siergieja.
Oczywiście, że usiłowałem się modlić – o ratunek, o pomoc albo chociaż o wyzwolenie. Ale wtedy stawał mi przed oczami nieszczęsny Mateusz na dachu, z mojej własnej historyjki. Więc myślałem o starym Ujczuku.
Nic nie robił. Nie tańczył, nie miał żadnych narzędzi, magicznych przyborów, grzybów ani innych substancji. Nic. Siedział pod ścianą z rękoma opartymi na kolanach i patrzył przed siebie, oczami niczym strzelnicze otwory. Na wskroś ścian, płotów, drutów, pól minowych, daleko poza drewniane wieże z reflektorami i karabinami maszynowymi.
A potem pojawiał się pod swoją chatą i brał za na – i prawe psiej uprzęży lub gotował owsiankę.
Siedziałem tak samo i usiłowałem przeniknąć wzrokiem betonowe ściany. Sęk w tym, że nie wiedziałem, gdzie wracać. On wracał do swojej chaty albo szałasu, a ja mogłem wrócić tylko do mojego ciała. Gdybym wiedział, gdzie ono jest.
„W tobie jest wilk – powiedział kiedyś Kerdigej. – I jest śnieżny sokół. Wilk śpi. Rzadko otwiera oczy i lepiej nie budzić go bez potrzeby. Ale śnieżny sokół jest w tobie zawsze. Dlatego nie umiesz pozwolić, by cię zamknięto albo uwiązano. Sokół nie zna krat, murów ani więzi. Sokół lata wysoko i patrzy daleko. Tak daleko, że czasem nie widzi tego, co ma tuż koło siebie”.
Myślałem więc o sokole.
O śnieżnym sokole, który rzekomo mieszkał we mnie.
Słyszałem jego pisk gdzieś wysoko, na błękitnym niebie. Widziałem, jak szybuje, widziałem łebek z czarnymi paciorkami oczu i niewielkim zakrzywionym dziobem, widziałem, jak prąd powietrza wygina rozpostarte białe lotki rozłożonych skrzydeł. Patrzyłem bardzo długo, jak szybuje, zawieszony między błękitną kopułą a białą pustynią w dole.
A potem, po tysiącach lat, sam stałem się sokołem.
Kraty są nieważne. Nieistotne. Tak, jak mury, jak ciężcy, martwi ludzie ze skóry i stali. Ważne jest błękitne niebo i lodowate powietrze, po którym można się ślizgać bez końca.
Każdy nosi piekło w sobie. I każdy może z niego wyfrunąć.
Trzeba tylko uwolnić sokoła.
Sokół szybował nad roziskrzoną połacią bieli, pod dzwonem błękitu. Lodowate powietrze ślizgało się po skrzydłach, wydymając je jak żagle. Śliskie, dobre powietrze prądu wynoszącego. Posłuszne. Wzbijało się, wirując w nieskończonej, wznoszącej spirali i ciągnęło sokoła wysoko nad zmrożony firn mieniący się tęczowymi iskrami, niczym hałdy i niekończące się pola diamentów. Można było ślizgać się po nim bez wysiłku, niemal nie poruszając skrzydłami. Wykorzystać prąd i zataczać leniwe, półsenne koła, mierzyć wzrokiem każde poruszenie tam w dole. Zataczać kręgi i szukać. Gdzieś nisko mignęło drobne poruszenie. Maleńka zaspa cyknęła nagle i znalazła się w innym miejscu. I znowu. Zając.