Skryty w białym, puchatym futerku, niewidzialny wśród nieskończonych śniegów. Ale widać ruch, widać zmianę układu cienia, widać, że mała zaspa zmieniła położenie. Tylko że zając jest nieważny.
Ważniejszy jest inny maleńki ślad na nieskalanej śnieżnej pokrywie świata. Brnący niespiesznie przed siebie, zostawiający drobny łańcuszek tropów. Niewielka plamka cienia, a obok trudno widoczny kształt z bieli i szarości. To wilk. Wilk był ważny.
Sokół uderzył kilka razy skrzydłami, a potem zrobił zwrot i popłynął przez mroźne powietrze, opuszczając wirujący walec ciepłego prądu wynoszącego. Szybował za wilkiem. Łatwo było za nim nadążyć. Wystarczyło kilka uderzeń, później zmiana kąta nachylenia skrzydeł, drobna korekta lotkami i można pomknąć, zjechać po stromym powietrznym zboczu tam, gdzie podążał wilk. Szybko i bez wysiłku.
Wilk wdrapał się na łagodne, migocące milionami słonecznych iskier zbocze i już było widać, gdzie zmierzał. Za wzgórzem, w okrągłej dolinie migotało spowite w białe opary, koliste lustro patrzące granatową tonią prosto w kopułę nieba. Gorące źródło. Takie, które zawsze ma wodę, mimo że to nie jest czas Wody i Piskląt, a czas Śniegu i Tłuszczu. Ale gorące źródło nigdy nie zasypia.
Nie tylko wilk zmierzał do źródła. Szła tam jeszcze jedna istota, słaba i konająca, ciągnąca chwiejny łańcuszek śladów. Niewiele większa od wilka, lecz naga jak pisklę i brnąca na dwóch nogach niczym sokół zmuszony do tkwienia na ziemi. Człowiek. Krwawiący z wielu ran, o kolorowych wzorach wymalowanych na barkach, o szarej sierści jak wilk, ale wyliniały. Sierść skrzyła się, od szronu tylko na głowie i wokół ust, trochę jeszcze na piersiach. Człowiek też był ważny. Nie umiał latać,; jednak być może był najważniejszy. Wzdłuż koślawego; tropu zostawały ostro pachnące, czerwone ślady, człowiek opadał na kolana i opierał się grzęznącymi w śniegu rękami, a potem dźwigał ciężko i brnął dalej.
Wilk dotarł jako pierwszy i wszedł do wody. Najpierw po kolana, napił się, zwiesiwszy łeb, i otrząsnął? grzbiet, a potem zanurzył się aż po uszy i popłynął na środek jeziora.
Widać było tylko trójkątny łeb, jak tnie wodę niczym dziwaczny bóbr, po czym zniknął nagle, zostawiając pośrodku stawu rozchodzące się kręgi.
Człowiek także doszedł do wody i runął na twarz, rozbijając oblicze nieba na strzępy i zostawiając rozchodzące się okrągłe fale. Przez chwilę szybował rozkrzyżowany na wodnym niebie niczym wypatrujący go sokół, a potem pogrążył się w błękicie i zniknął. Została tylko brązowa rozmyta plama.
Sokół wydał z siebie serię piskliwych treli, zakończonych tęsknym, przeciągłym zewem, po czym złożył skrzydła i runął w dół, wybijając w powietrzu tunel, prosto do jeziora. Mknął jak strzała, patrząc na podwodne niebo, które zbliżało się coraz bardziej, i na szybującego ku niemu sokoła. Ale im był bliżej, tym bardziej okazywało się że mknący mu na spotkanie sokół jest nagi jak pisklę, wielki, o kulistej głowie z maleńkim dziobem i kręgiem szarych piór pod spodem.
Zderzyli się i wodne niebo pękło jak tafla cienkiego, wiosennego lodu.
Ocknąłem się w smolistym, absolutnym mroku, wśród ciasnoty, duchoty i zimna. Usiłowałem wstać, lecz spowijało mnie coś śliskiego, mocnego i szczelnego. Nadal czułem się rozbity i obolały, ale nie miałem już wrażenia, że się rozpadam. Uniosłem się i natychmiast uderzyłem głową w twardą powierzchnię, która odezwała się dźwięcznym łomotem. Po bokach też miałem ściany. Nie mogłem się poruszyć, bo krępował mnie sztywny, szeleszczący całun i prostopadłościan stali wokół.
Pogrzebali mnie.
Dusiłem się. To pierwsza reakcja, niemal gwarantowana u każdego.
Cokolwiek jako tako racjonalnego dotarło do mnie po bliżej nieokreślonym, czarnym czasie histerycznej paniki. Na przykład to, że wciąż żyję. Że jestem nagi, że coś szorstkiego i zimnego odciska mi się wąskim pasem od czoła po krocze, tnąc wzdłuż ciało na pół. Że mój grób łomocze blaszanym, głębokim dźwiękiem, który huczy mi w czaszce blaszanym echem, tak samo jak własny ryk.
A potem zwróciłem uwagę na szorstki pasek, który dzielił mnie na pół.
Zamek błyskawiczny. Spowijał mnie worek do przechowywania zwłok.
ROZDZIAŁ 9
Znalazłem własne zwłoki. Moje ciało leżało w worku. Czarnym, grubym, zapiętym na zamek na całej długości, z cuchnącego plastiku, podobnym do wielkiego worka na śmieci. Dlatego się dusiłem. Worek nie przepuszczał powietrza.
Miotając się w foliowym kokonie, zdołałem przytknąć usta do suwaka i pomiędzy jego nylonowymi zębami wessać trochę powietrza. Tyle tylko, by nie zemdleć. Wciąż dryfowałem na krawędzi paniki, była jak huczący pożar za przymkniętymi drzwiami od sypialni.
Wijąc się niczym wąż, zdołałem przemieścić rękę wzdłuż ciała, aż do twarzy, i namacać koniec zamka. Szereg zębów zaciśniętych jak w przedśmiertnym skurczu. Niewiele z tego wynikło. W workach na zwłoki nie wszywa się takich zamków jak w śpiworach albo namiotach, które mają języczek po obu stronach. Przyczyna jest prosta – otwieranie ich od środka nie jest przewidziane. Namacałem wózeczek – metalowe czółenko, przesuwające się po zębach, którego zadaniem jest łączyć je albo rozdzielać, zależnie w którą stronę jedzie. Usiłowałem je odciągnąć. Bez skutku. Zasunięty do końca. Byłem kompletnie mokry od potu, gruba, śliska folia kleiła mi się do ciała.
Zamki błyskawiczne.
Były na świecie, kiedy się urodziłem. Odpinałem je miliony razy. We własnych spodniach i kurtkach, w damskich spódnicach i obcisłych wieczorowych sukniach. W kroczu, na piersiach, na plecach i na biodrze. Wystarczy lekkie pociągnięcie i jeden szereg zaciśniętych zębów rozpada się na dwa, niemające ze sobą nic wspólnego. Otwarte.
Klucz tkwi w tym, dlaczego zamki, o ile nie są zepsute, nie otwierają się same. Dlaczego trzymają. Dzieje się tak dlatego, że wewnątrz wózeczka siedzi mały, blaszany rygiel, który wbija się między zęby. Żeby otworzyć zamek, trzeba złapać za metalowy języczek, który zwisa swobodnie pod wózeczkiem. Dźwignia unosi rygiel i czółenko jest wolne. Może jechać swobodnie po suwaku, bardzo lekko. Ale żeby pociągnąć języczek, trzeba być na zewnątrz, a nie w środku.
Słychać było tylko mój syczący oddech, szelest grubej folii i blaszany łomot, kiedy obijałem się o ścianki grobowca. O tym ostatnim usiłowałem nie myśleć. Trzymać pożar za zamkniętymi drzwiami. Ignorować rudą poświatę nad progiem i dym sączący się szczelinami. Nie teraz.
Teraz zagadnieniem był zamek błyskawiczny. Trzymałem wewnętrzną część wózeczka palcami i usiłowałem przesuwać go do przodu i do tyłu, w nadziei, że zrobię choć mały otwór. Próbowałem sięgnąć do języczka z boku, przez folię, ale nie mogłem go namacać. Usiłowałem przycisnąć palcami przez folię jedną stronę wózeczka i unieść rygiel. Używałem zębów i języka. Potrzebowałem maleńkiego otworu, choć na kilka ząbków, żeby wystawić przynajmniej palec.
Nic. Suwak tkwił jak przymurowany.
Musiałem przerywać co chwilę i oddychać, przycisnąwszy usta do suwaka, ale powietrze wydawało się coraz cięższe. Kończył się tlen. Wkrótce zacznę oddychać dwutlenkiem węgla, coraz płycej i szybciej, krew zacznie mi łomotać w skroniach, pojawi się pisk w uszach. A potem zapadnę się powoli w czarny tunel, jakbym wjeżdżał windą do kopalni. Na zawsze.
Pot gryzł mnie w oczy i spływał strugami po całym ciele, a ja szarpałem się z zamkiem coraz rozpaczliwiej. Wielokrotnie usiłowałem rozedrzeć worek, rozpychając się na wszystkie strony, ale było za ciasno, a folia bardzo gruba. Kiedy dźgałem w górę, trafiałem na wieko, kiedy ciągnąłem na boki, pchałem ściany.