Długo trwało, zanim udało mi się pomyśleć.
Uniosłem się, ile się dało, i dźgnąłem przed siebie, wwiercając palec w folię. Pchałem jak szalony i poczułem, że folia zaczyna się rozciągać, oblepiając opuszek, i w końcu pęka. Rozdarłem dziurę i opadłem z sił, wdychając łapczywie resztki powietrza. Było ciężkie, gęste i cuchnęło jakby starymi, przepoconymi skarpetami.
Wysunąłem dłoń przez dziurę i namacałem suwak. Rozległ się terkot i zamek rozpiął się łatwo, bez najmniejszego wysiłku.
A potem leżałem bezwładnie w rozpiętym plastikowym kokonie, nie mając siły, żeby się poruszyć. Pokonałem worek.
I znajdowałem się wewnątrz metalowej trumny.
Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że słyszę jakieś dźwięki. Jakby buczenie transformatora, jakiś rytmiczny syk, elektryczne brzęczenie. Blisko, z pogłosem.
Nasłuchiwałem uważnie, bardzo długo, i czułem, jak pomalutku rośnie we mnie nadzieja.
Nigdy mnie dotąd nie pogrzebano, ale jednej rzeczy byłem pewien. W grobach nie słychać dźwięków. Jest cicho – jak w grobie. Świat martwych nie potrzebuje elektrycznych urządzeń. Słyszałem je tuż – za ścianą.
Wszystkie boki trumny były idealnie gładkie, teraz mokre i śliskie od mojego potu, ale także wściekle zimne. Na ściankach zbierał się szron. Nie zauważyłem tego wcześniej, bo kiedy spowity workiem i walczący z zamkiem oblewałem się potem, wydawało mi się, że leżę w piecu. Ale to nie był piec.
To była lodówka. A ja leżałem na stalowej, ażurowej półce, na jakichś poprzecznych rolkach.
Dopiero wtedy zrozumiałem.
To nie trumna przysypana zimną ziemią. To szuflada. Szuflada w chłodni, w szpitalnej kostnicy.
Jeżeli miałem się stąd wydostać, musiałem próbować się wysunąć, a nie atakować bezsilnie sufit. Jestem w szufladzie.
Oparłem dłonie o sufit i spróbowałem przesunąć blaszane nosze, na które mnie rzucono. Poruszały się. Odrobinę. W przód i tył.
Nie miałem pojęcia, czy leżę głową w stronę drzwi, czy też nogami.
Waliłem na zmianę to w jedną ściankę obiema dłońmi, to kopałem stopami w drugą, obydwa manewry przynosiły taki sam skutek.
Żaden.
Ściana za moją głową była idealnie gładka, wydawało mi się, że wyczuwam spawy na zetknięciach płyt. Udeptałem dokładnie ścianę przed nogami i zdawało mi się, że z brzegów wyczuwam jakby nity, może jakieś zgrubienia ochraniające zawiasy.
Podciągnąłem kolana, obsunąłem się trochę niżej i z całej siły wierzgnąłem nogami. Łomot był potężny, odezwał się jakbym siedział wewnątrz dzwonu, jednak drzwi pozostały zamknięte. Sądziłem, że będą trzymały się na magnes, jak drzwi lodówki, ale najwyraźniej miały jakąś blokadę.
Kopnąłem po raz drugi, potem kolejny i po pewnym czasie wydało mi się, że drzwiczki lekko się poruszają. Wtedy już dostałem szału i kopałem bez przerwy, czując, że rzeczywiście odchylają się za każdym razem odrobinę, ale wracały do normalnej pozycji i zostawały zamknięte. Co więcej, mój wózek przesuwał się coraz bardziej. Teraz każde kopnięcie wspierałem uderzeniem noszy. Waliłem tak raz za razem i nagle rygiel, czy co to tam było, ustąpił.
W jednej chwili coś z brzękiem poleciało na podłogę, a ja wyjechałem na noszach ze swojej krypty z ciemności w ciemność i runąłem z półtora metra na podłogę, waląc głową o stojący na środku twardy, szpitalny wózek.
Trochę to trwało, zanim się pozbierałem. Rozwaliłem nogę o jakieś metalowe, krawędziaste konstrukcje, rozciąłem czoło o brzeg wózka, poza tym poobijałem się solidnie. Dygotały mi wszystkie mięśnie, trząsłem się jak w ataku malarii. Dopiero po jakimś czasie, kiedy już się wykaszlałem i przestałem łapać lodowate, cuchnące formaliną powietrze niczym ryba, zdołałem wstać na nogi i chwiejnie obmacać zimną, kafelkowaną ścianę. O dziwo, znalazłem kontakt i omal nie oślepłem od powodzi ostrego światła.
Gdy otworzyłem załzawione oczy, zobaczyłem wąskie pomieszczenie, krzywo wyłożone starymi, białymi kafelkami, z jedną ścianą pełną drzwiczek, takich samych, jakie właśnie wyłamałem. Były stare, z emaliowanej na biało blachy, z gumowymi uszczelkami kryjącymi magnesy, ale zaopatrzone też w chromowane klamki, podobne do tych w starych samochodach. Żeby otworzyć szufladę, trzeba było pociągnąć klamkę i podnieść rygiel, taki, jaki pękł pod moimi wściekłymi kopniakami.
Pomieszczenie zamykały stalowe drzwi, ale tu przynajmniej nie groziło mi już uduszenie. W najgorszym razie poczekam do rana. Nie miałem pojęcia, jak wytłumaczę moje zmartwychwstanie, to jednak był najmniejszy problem.
Przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy siedziałem wstrząsany spazmami, obejmując się ramionami pod kafelkowaną ścianą. Najważniejsze, że to nie był już świat Pomiędzy. Różnicę widać natychmiast. Nie można się pomylić. Ka szpitalnego wózka może wyglądać jak szpitalny wózek, ale różnica tkwi w jakiejś trudnej do opisania, a łatwej do zauważenia aurze, która tam otacza wszystkie przedmioty.
Do dużego palca u nogi miałem przywiązaną tekturową kartkę z kilkoma rubrykami. W rubryce imię i nazwisko napisano tam M/N.N. Nel24/06 i różne skróty. A także termin autopsji. I data. Jeżeli spędziłem w świecie Pomiędzy prawie dwie doby, a tak mi się wydawało, to termin autopsji wypadał dzisiaj, o siódmej piętnaście.
W pierwszej chwili z przerażeniem obmacałem się, przekonany, że zobaczę nagle niechlujnie zafastrygowane cięcie biegnące przez całą klatkę piersiową.
Moja pierś była normalna. I poruszała się, kiedy oddychałem.
Tyle tylko, że uciekłem w ostatniej chwili. Gdybym został w hotelu Lacerta do rana, już by mnie wypatroszyli.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie trafiłem tu przypadkiem. Ukradziono mi ciało, kiedy je opuściłem, i nie zrobiły tego krasnoludki. Jeżeli zacznie się rej wach i tytuły w gazetach: „Szok!!! Koszmar!! Obudził się w kostnicy!”, znowu mnie dopadną.
Klamkę pociągnąłem bez nadziei i wcale nie zdziwiłem się, że drzwi tkwią jak przymurowane. Po prostu tak to szło.
A potem dopiero zacząłem myśleć i dotarło do mnie, że nie widzę zawiasów. A jeżeli nie widzisz zawiasów, to drzwi otwierają się na zewnątrz.
I wcale nie były zamknięte.
Kolejne pomieszczenie zajmowały dwa metalowe stoły z rynienkami, wisiały nad nimi ogromne reflektory, pod ścianami kuliły się blaszane, przeszklone szafki i stały ze dwa wózki na kółkach, takie jak ten, o który się poharatałem. Przez okna pod sufitem wpadało blade, jarzeniowe światło z korytarza.
Pokuśtykałem do szafek, szukając jakichś plastrów, bo krwawiłem jak świnia, pilnie potrzebowałem też czegoś od bólu głowy. Czułem, jakby w potylicy i skroni wiły mi się węgorze elektryczne.
W szafkach było mnóstwo tajemniczych przedmiotów i nieco substancji w brązowych słojach, ale ibuprofenu i plastrów nie. Przekląłem służbę zdrowia, w końcu znalazłem opatrunki w małej szafce przy umywalce. Kręciło mi się w głowie, a gardło miałem wyschnięte na wiór. Pod ścianą stał dozownik wody mineralnej. Wyrwałem plastikowy kubek z uchwytu i piłem wodę. Jak szalony, wielkimi łykami. Smakowała jak woda. Cudownie.
Piłem tak długo, aż zwymiotowałem do umywalki. Potężnie, spazmatycznie, omal nie wybijając sobie zębów o zlew. Znowu mnie trzęsło i umierałem z głodu. Opłukałem twarz, zmywając zakrzepłą krew, jednak we włosach i brodzie i tak zostały rude ślady. Plaster na czole także nie dodawał mi urody.
Urwałem kawał papierowego ręcznika, zmoczyłem go i wróciłem do kostnicy.
Wytarłem wszelkie ślady krwi, jakie zdołałem znaleźć, schowałem nosze i zamknąłem wyłamane drzwiczki. Worek zwinąłem w kłębek, razem z karteczką. Lepiej zniknąć bez śladu, niż zostawiać za sobą oznaki cudownego wskrzeszenia. Nie wiedziałem wiele o Spinofratrach, ale zdążyłem już nabrać do nich szacunku.