Выбрать главу

W sali sekcyjnej nie było ubrań, tylko dwa fartuchy wiszące na wieszaku. Nagi, w szpitalnym fartuchu daleko nie ujdę.

A wtedy usłyszałem nagle, jak gdzieś daleko zatrzymuje się stara, rozklekotana winda. Skrzypnęły blaszane drzwi, a potem rozległy się kroki.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ostre, irytujące pikanie, które słyszę od dłuższego czasu, oraz błyskająca jak zapomniana iskra diodka pod sufitem, to czujnik ruchu.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się przeraziłem, a mój obecny lęk miał w końcu ostatnio silną konkurencję. Mózg nie działał jeszcze prawidłowo. Nie umiem wyjaśnić, czy się obawiałem, że postanowią jednak przeprowadzić zaplanowaną sekcję bez względu na to, że żyję.

Doprawdy nie wiem, jaki tok rozumowania sprawił, że położyłem się na szpitalnym wózku.

Kroki zbliżały się coraz wolniej. Ktoś zadzwonił kluczami, zachrobotał nimi w zamku.

Starał się zachowywać jak najciszej, co nie miało już sensu, skoro przyjechał tu jazgoczącą windą, po czym podszedł, tupiąc niczym koń. Kogo zamierzał zaskoczyć?

Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, wpuszczając smugę jarzeniowego światła oraz snop światła z latarki. Człowiek, który tu przyszedł, musiał sprawdzić, dlaczego włączył się alarm, ale okropnie nie miał ochoty wchodzić do środka. Strumień światła skakał po całym pomieszczeniu chaotycznie jak konik polny. Mężczyzna wsunął się do pomieszczenia, cały czas celując w różne miejsca latarką, po czym wyciągnął drugą rękę i zapalił lampy. Tu była sala sekcyjna i kostnica. Królestwo zmarłych. Nie wchodzi się w takie miejsca po ciemku.

Leżałem nieruchomo na wznak na wózku, kiedy dotarło do mnie, co właściwie robię. Zaraz się wycofa i zamknie drzwi, a ja zostanę jak głupi. Słyszałem, jak klawisze alarmu pikają pod jego palcami.

Postanowiłem wstać i wyjaśnić mu, że doszło do przypadku letargu. Starając się nie robić gwałtownych ruchów, podniosłem się z wózka.

Ubieranie poczciwych cieciów w jakieś wymyślne drelichy, wzorowane na polowych strojach antyterrorystów, to w ogóle poroniony pomysł. Psychologicznie sprawia wrażenie, że wszędzie jest sytuacja frontowa, ledwo utrzymujemy ostatnie posterunki i nie panujemy nad tym, co się dzieje. Do tego taki krzywonogi, łysiejący grubasek, obleczony w smolisty kombinezon, który zamienia go w czarną ropuchę pełną kieszeni, to już zupełna groteska. Kto ma się na to nabrać?

Efekt przeszedł wszelkie moje oczekiwania, tym bardziej, że nie zamierzałem go straszyć. Przeciwnie.

Wartownik wydał z siebie przeraźliwy pisk falsetem, cisnął we mnie latarką i rzucił się do wyjścia. Przez sekundę szarpał się z klamką, ciągnąc drzwi zamiast popchnąć, po czym wyskoczył na korytarz.

Wyszedłem za nim i zawołałem „halo, proszę pana!” możliwie przyjaznym tonem. Obejrzał się przez ramię i zwalił nagle na podłogę zupełnie bezwładnie.

Jak ja bym tak reagował na każdego ducha, to ładnie bym wyglądał.

Podszedłem do niego i ostrożnie dotknąłem jego szyi. Żył.

Kradzież jego drelichów nie wchodziła w rachubę, bo zemdlawszy, zmoczył się obficie całą zawartością pęcherza. Biedak.

Przeszukałem mu niezliczone kieszenie, ale znalazłem tylko paczkę fajrantów i zapalniczkę, które ukradłem, oraz kupon totolotka, który zostawiłem w spokoju.

Przy pasie miał jeszcze pojemniczek z gazem pieprzowym i telefon komórkowy, oraz brelok z pękiem kluczy. Zabrałem klucze i aerozol, wszedłem do windy. Stróżówki umieszcza się zwykle na parterze, w pobliżu wejścia. Na szczęście było tam zupełnie pusto i nikt nie zauważył gołego faceta, który wysiadł z windy i podreptał korytarzem.

Gdyby z tej strony były sale szpitalne, to pewnie skończyłoby się awanturą. Ale mijałem rzędy drzwi z napisami w rodzaju „Pracownia radioizotopowa” czy „Dział rozliczeń”, wszystkie zamknięte. Najlepiej byłoby znaleźć magazyn i odszukać własne ubranie, byłem pewien jednak, że tam także jest alarm. Być może ściągnąłbym sobie na łeb jeszcze więcej emerytowanych antyterrorystów albo nawet policję.

W kantorku znajdowały się trzy turystyczne telewizorki pokazujące różne fragmenty podwórka wokół szpitala i przekazujące obraz z kamer przemysłowych, oraz czwarty, innej firmy, także malutki, z wbudowanym magnetowidem. Telewizor był włączony i w moim oczadziałym umyśle powstało przez chwilę wrażenie, że oglądam program, na którym jakaś kobieta pracowicie i łapczywie połyka niekończącego się węża, aż pojąłem, że patrzę na kinematografię pornograficzną.

Ponieważ kraj znajdował się właśnie w przerwie pomiędzy okresami zidiocenia lewackiego, oznaczało to, że aktualnie władza cierpi na skretynienie dewocyjne, wyłączyłem więc magnetowid i wyjąłem kasetę, którą wrzuciłem za zapadniętą kanapę pod ścianą. Gotowi zwolnić biednego pierdołę za to, że chciał sobie popatrzeć w swojej nudnej pracy na seks, którego pewnie nie miał szansy doświadczyć w rzeczywistości. Wystarczyło już, że zemdlał na służbie, zlał się w portki, a rano będzie bredził, że widział zombie. Co więcej, zamierzałem go okraść z czego się da, więc brakowało mu jeszcze, żeby rano natknęli się na lecącego w służbowej kanciapie pornosa.

Na stoliku obok „Magazynu Sportowego”, którym wzgardziłem, znajdowała się nadgryziona bułka z serem oraz termos z resztkami podłej, lurowatej kawy. Pochłonąłem bułkę, zapijając lurą prosto z termosu i dławiąc się fusami, a potem poszukałem szafki ubraniowej. Były dwie – wąskie, wysokie, z szarej stali, takie same jak w wojsku, fabrykach i internatach. Obie zamknięte na maleńkie, blaszane kłódeczki.

Bywają takie chwile, kiedy jest o tę jedną przeszkodę za dużo.

Może należało postąpić subtelniej. Być może należało wygiąć haczyk ze spinacza i postarać się otworzyć te kłódeczki. W końcu nie mogą być takie skomplikowane. Może trzeba było poszukać klucza. Ale miałem już dosyć. Byłem nagi, Bóg wie gdzie, ukradli mi ciało, torturowali, usiłowali ożenić z widmem, zapakowali do worka, zamknęli w lodówce, wyznaczyli sekcję moich zwłok na za dwie godziny, a teraz jeszcze zamknęli szafki na kłódeczki.

Wyszedłem na korytarz i wróciłem z pomalowanym na czerwono strażackim toporem, który zdarłem z haków w szafce ze sprzętem przeciwpożarowym.

W jednej z szafek znajdowało się cywilne ubranie mojego strażnika. Ortalionowa, paskudna kurtka w jakichś absurdalnych, papuzich kolorach, koszula w kratkę, grafitowe spodnie od garnituru i półbuty.

Spodnie kończyły mi się w połowie łydki, za to za paskiem mógłbym przenieść sporą owcę.

Buty, oczywiście, były za małe.

W drugiej szafce, jak się domyślałem, znajdowało się ubranie zmiennika, niestety, upiorny czarny mundur, udający kombinezon antyterrorysty. Butów nie znalazłem w ogóle. Czarne spodnie ze zbyt wielkimi i zbyt nisko wszytymi kieszeniami udowymi były za ciasne, ale nie aż tak krótkie jak poprzednie. Mogły ujść, zwłaszcza kiedy poluzowałem taśmy ściągające na biodrach. Niestety, miały debilny, żółty lampasik ze sznureczka wszyty na bokach, który musiał zwracać uwagę, że to nie jest zwykły przyodziewek.

Zabrałem w końcu spodnie od munduru jednego strażnika, obszerną koszulę i kurtkę drugiego. Posługując się toporem, złamałem półbutom zapiętki i uzyskałem coś w rodzaju dziwacznych chodaków, ale mogłem od biedy w nich chodzić i od przodu nie budziłem takiego niezdrowego zainteresowania jak człowiek przemierzający ulice boso.

W portfelu rabowanego przeze mnie wartownika znajdowało się dziewięćdziesiąt pięć złotych i czterdzieści groszy. Były tam też dokumenty, te zostawiłem, zapisałem sobie tylko nazwisko i adres, postanowiłem, że jeżeli przeżyję, wyślę mu jakąś sensowną sumkę. Dowiedziałem się też, że o ile był zameldowany tam, gdzie pracował, to jestem w Poznaniu.