Rękawem wytarłem stylisko topora, szafki i wszystko, czego, jak mi się zdawało, dotykałem.
Ocknąłem się na dźwięk policyjnej syreny. Zwykle zżymałem się na taki oczywisty idiotyzm, jak podjeżdżanie do miejsca przestępstwa na sygnale. Tym razem byłem za to wdzięczny.
Wóz patrolowy wyłączył syrenę jakieś sto metrów od szpitala, kiedy walczyłem z kluczami, usiłując znaleźć ten od drzwi wejściowych. Widziałem jednak błyski niebieskiego światła na ścianach kamienic za murem.
Błyski, które się zbliżały.
Odskoczyłem od przeszklonych drzwi i pobiegłem korytarzem z chodakami w jednym ręku i pękiem kluczy w drugim, szeleszcząc absurdalną kurtką i czując, że spodnie przetną mnie zaraz na pół. Zatrzymałem się tylko przy szafce ze sprzętem przeciwpożarowym, żeby rzucić okiem na plan wyjść ewakuacyjnych, po czym znowu pobiegłem przed siebie.
Wyjście ewakuacyjne było oznaczone zgodnie z wszelkimi normami Europy, ale, rzecz jasna, zamknięte. Gdyby było otwarte albo zamknięte na wewnętrzną zasuwkę, to ludzie by sobie przez nie wychodzili i samowola gotowa. Gdzieś za mną słychać było dziarskie policyjne nawoływania i walenie w szybę drzwi. Klucz, który pasował do tylnych drzwi, znajdował się gdzie indziej, w sejfie lub w jakiejś szafce w kanciapie, którą powinienem był ogołocić, tym bardziej że sparaliżowałoby to działania interwencyjne, ale nie na kółku wartownika.
Obok drzwi znajdowało się wąskie piwniczne okienko. Otworzyłem je i wyczołgałem się na zewnątrz, po czym przebiegłem przez zapyziałe podwórko.
Niemal natychmiast okazało się, że znajduje się tam ogromna kupa koksu i zaraz nadepnąłem na ziarno ostrej szlaki, wbijając je sobie w stopę. Kuśtykając, dobiegłem do betonowego płotu zwieńczonego zardzewiałym drutem kolczastym, rzuciłem za mur butami, przewiesiłem przez zasieki kurtkę i przelazłem na drugą stronę, kalecząc się dodatkowo w rękę i drąc ortalionową połę przyodziewku.
Miałem rozwalone czoło, poharatane całe ciało, bolała mnie głowa, czułem też coś niedobrego w środku, rozwaliłem nogę i kulałem jak kozioł. Wyglądałem jak strach na wróble, zamiast butów miałem improwizowane saboty, cisnące niczym buty hiszpańskie, mój majątek ograniczał się do dziewięćdziesięciu pięciu złotych, połowy paczki fajrantów, rozmemłanej paczki plastrów i jednorazowej zapalniczki.
Ale żyłem.
Siedziałem na jakimś przystanku pod wiatą i paliłem cuchnącego papierosa, produkowanego chyba z koziej sierści. Siąpiła mżawka. Pękała mi głowa, jakbym oberwał pałą. Gdyby można było zwymiotować z głodu, dawno bym to zrobił. Miałem dreszcze i jednocześnie było mi duszno. Bolał mnie żołądek i marzłem.
Ale za to udała mi się brawurowa ucieczka z kostnicy.
No i żyłem.
Bardzo daleko od domu.
Odpocząłem na przystanku i powlokłem się przed siebie, kuśtykając, z postawionym kołnierzem barwnej kurtki, z rękoma wciśniętymi w kieszenie.
Znalazłem sklep nocny. Jakieś osobliwe towarzystwo przed wejściem zareagowało na mój wygląd z szacunkiem, natomiast ekspedientka wzdrygnęła się lekko.
W ogromnych ladach chłodniczych pyszniły się kiełbasy, sery, na półkach cieszyły oko puszki rozmaitych frykasów, takich jak „salceson saperski” albo „mielonka rodzinna”, kusząco prezentowały się butelki rozmaitych trunków. Dosłownie czułem aromat „paprykarza szczecińskiego” lub pasztetu „ulubionego”, mimo że tkwiły w szczelnych konserwach. Kupiłem jedynie opakowanie proszków od bólu głowy, wodę mineralną bez gazu i z rozpaczy kubek kefiru i bułkę. Czułem, że jeżeli nie zjem czegokolwiek, za chwilę zemdleję.
Moje środki stopniały o siedem osiemdziesiąt.
Nie mogłem pozwolić sobie na nic więcej. Musiałem dotrzeć do domu. Żadnych serdelków. Żadnego paprykarza.
Zażyłem trzy tabletki od razu, popijając wodą, a potem pożarłem bułkę i wychyliłem kefir w ciągu kilku sekund, jeszcze pod sklepem.
Niewiele to pomogło.
Znowu poszedłem na przystanek. Na przystanku jest kawałek dachu i ławka. Przystanki są dobre. Obmyłem nogi w lodowatej wodzie z rynny, wytarłem koszulą i zakleiłem rany resztą plastrów, które ukradłem z kostnicy. Wyglądałem jak nieboskie stworzenie, ale przynajmniej nie zostawiałem za sobą krwawego tropu.
Dochodziła szósta. Miasto zaczynało budzić się do życia. Coraz więcej samochodów przecinało mokre od mżawki ulice. Faza życia wyznaczana przez pracowników pierwszej zmiany. Kiedyś, przez jakiś czas, „na szóstą do roboty” musieli iść wszyscy. Od murarzy po profesorów. Od piątej tramwaje i autobusy zamieniały się w inferno. Teraz miasto budziło się na raty. Bardziej niemrawo, ale normalniej.
Potrzebowałem butów, musiałem coś zjeść i potrzebowałem biletu. Na pekaes, pociąg osobowy, cokolwiek.
Byle do domu.
Poszukałem bazaru.
Znalazłem go na wydeptanym placu, między jakimś opuszczonym terenem przemysłowym a parkingiem. Pusto. Podjeżdżały pierwsze nieliczne samochody, wyładowywano towar, ale „szczęki” były jeszcze pozamykane. Ci, którzy się obudzili o tej porze, zmierzali do pracy, a nie na zakupy.
Najpilniejsi w tej części galaktyki są Azjaci. Czekałem więc na skośnookich kupców i ich towar. Musiałem mieć jakieś buty. Miałem już pokaleczone i przemoknięte nogi, prawie nie mogłem chodzić. Zresztą buty to podstawowy przejaw cywilizacji. Prędzej zostanie wysłuchany człowiek bez spodni niż taki, który nie ma butów.
Malusieńka Wietnamka rozkładająca plastikowe wory pełne obuwia miała miłą, ale zupełnie pozbawioną wyrazu twarz. Bez cienia życia i litości.
– Jakie ma pani najtańsze buty?
– Jesie ziamkiete – oznajmiła, przerzucając pakunki. – Psijdzie pozie.
– Proszę posłuchać, okradli mnie. Muszę kupić jakieś buty i zdążyć na pociąg. Może mi pani teraz sprzedać? Jakieś tanie buty?
– Sedeson.
– Sześćdziesiąt?! Nie ma pani tańszych?
– Sedeson. Tani – tani. Dobre.
– A nie można trochę taniej?
– Pedesonpeś.
– Dwadzieścia?
– Ziamkiete. Ty idzie. Nie ma.
I tyle.
Polak był rozmowniejszy.
– Tak, wiem. Jasne. Pewnie pana okradli i chce pan na bilet. Człowieku, idź do jakiejś roboty! Ja tu pracuję, nie?
Ciężko być menelem.
– Niech pan posłucha, – powiedziałem jak najuprzejmiej byłem w stanie. – Czuje pan ode mnie wódę? Nie żebrzę. Chcę kupić buty. Widzi pan, co mam na sobie? Zostawili mnie gołego, człowieku, na śmietniku. Mam na sobie to, co tam znalazłem. Zostało mi pięćdziesiąt złotych, które miałem zakitrane, ale muszę mieć z tego na bilet. Tylko że buty też muszę kupić, więc pytam tylko, co pan ma najtańszego?
– Pokaż się pan – rzucił podejrzliwie i obejrzał mnie sobie.
– No, nieźle pana urządzili – oznajmił trochę innym tonem, ale nadal szorstko. Na szczęście nie przyszło mu do głowy dociekać, gdzie też mógł mieć schowane pieniądze człowiek rzekomo nagi. – Kto to był?
– A skąd mam wiedzieć? – Przypomniałem sobie, że to chyba Poznań. – Penery jakieś. Myśli pan, że mi się przedstawili?
– To czego pan na policję nie pójdzie?
Wzruszyłem ramionami. Z tego akurat łatwo było
się wymigać. Obywatel mojego kraju prędzej uwierzy w interwencję Zastępów Niebieskich niż jakąkolwiek sensowną pomoc ze strony własnego państwa.
– Tak? A co oni mi pomogą? Chcę wrócić do domu i tyle.
Westchnął.
– No, niby prawda. Jaki pan masz rozmiar?
– Czterdzieści pięć.