– Czekaj pan. – Poszedł do swojego samochodu i tam przez chwilę grzebał w pakach, a potem zniknął między budami.
Tabletki zaczęły działać, ból stał się tępy, umiejscowiony gdzieś głębiej, ale łatwiejszy do zniesienia. Jednak w żołądku dalej miałem czarną dziurę i dygotałem z zimna. Zapaliłem fajranta – trochę pomogło.
Mężczyzna wrócił.
– Najtańsze mam trampki. Był ten rozmiar. Po kosztach, za pięć złotych. Skarpetki dam panu gratis. A to… – podał mi czarną wielką bluzę od dresu z kapturem, „kangurkę” – kumpela ma szmateks… też może być za piątkę. Razem dycha. Bierze pan? Forsy ani nic darmo nie daję. Ale za dychę może być.
Wziąłem i zapłaciłem.
– Darmo nie chcę – wyjaśniłem. – Dziękuję panu.
– Powodzenia.
Przebrałem się za jego budą, z nieopisaną ulgą założyłem skarpetki, trampki i bluzę, koszmarny fioletowo – szmaragdowy ortalion założyłem na wierzch, a znienawidzone półbuty posłałem do kubła. Zostało mi siedemdziesiąt siedem sześćdziesiąt.
Nadal kuśtykałem, ale mogłem jakoś chodzić i nie budziłem już takiej sensacji, zwłaszcza w kapturze na głowie.
Zanim dotarłem do śródmieścia, upłynęła niemal godzina marszu. Ciężkiego marszu wśród mżawki, kiedy odpoczywałem na przystankach, walcząc ze skurczami żołądka. Miałem wrażenie, że trawię się od środka. Najwyraźniej dwie doby ciężkiego letargu kompletnie rozwaliło mi organizm.
Na którymś z tych przystanków dostałem krwotoku z nosa. Siedziałem z szeroko rozrzuconymi kolanami, żeby nie zabryzgać ubrania, i broczyłem na chodnik, aż udało mi się zatamować krew, wtykając do nosa wiskozowe filtry od fajrantów.
Pytałem kilka razy o drogę, i w końcu trafiłem między stare, pruskie kamieniczki, centra handlowe w budowie i korki na ulicach.
Śródmieście.
Dosyć długo trwało, zanim znalazłem odpowiedni hotel. Taki nie za duży, nie za mały. Średni. Przyzwoity, zajmujący kamieniczkę w zwartej zabudowie.
Przeszedłem kilka zaułków i udało mi się znaleźć podwórko należące do tego budynku. Parking. Ochroniarz siedzący w małym, blaszanym kiosku nie zwrócił na mnie uwagi. Pilnował samochodów, a nie podwórka czy tylnych drzwi do hotelu.
Wślizgnąłem się do środka i poszedłem korytarzami, ignorując tabliczki kierujące do recepcji. Na drugim piętrze znalazłem to, czego szukałem: drzwi z wywieszką „nie przeszkadzać”. Zapamiętałem numer, potem zdjąłem kurtkę, wytrzepałem ją z wilgoci, złożyłem jak najciaśniej i schowałem w jednej z przepastnych kieszeni ochroniarskich spodni. Przygładziłem włosy, a następnie zjechałem mruczącą kojące melodyjki windą na parter.
Wysiadłem tuż koło recepcji i zatrzymałem się na chwilę, spoglądając na dziewczynę w żakiecie za kontuarem, bezbarwnym, „konferencyjnym” wzrokiem. Przetarłem jednocześnie zaspanym gestem twarz, żeby zasłonić część siniaków i plastrów.
– Gdzie jest jadalnia?
Wskazała mi. Etap pierwszy zaliczony.
Znalazłem jeszcze po drodze łazienkę i poddałem swój wygląd ostatnim korektom, korzystając z mydełka w dozowniku i suszarki do rąk. Stał tam też automat do czyszczenia butów. Ominąłem dozownik pasty, ale za pomocą wirujących szczotek usunąłem błoto z trampek i wysuszyłem je pod suszarką do rąk. Rozsznurowałem je, jak mógłby zrobić człowiek wożący takie buty w charakterze hotelowych pantofli.
W jadalni wydawano gościom wliczone w cenę pokoju śniadania. Ta sama dziewczyna obsługiwała ekspresy i termosy z kawą i herbatą, odnotowywała gości w kajecie i przynosiła nowe porcje do szwedzkiego bufetu. Zignorowałem ją, poszedłem po talerzyk, przeciskając się wśród kilku skacowanych menedżerów.
– Przepraszam, jaki pan ma numer pokoju?
Zastanowiłem się.
– Zaraz… Drugie piętro… Dwadzieścia dwa.
Zaznaczyła sobie w zeszycie.
Zjadłem jajecznicę, mortadelę, parówki po kanadyjsku, szynkę, twarożek, topiony ser, sałatkę z pomidorów, salami, wypiłem dwie filiżanki kawy, dwie herbaty, cztery frustrująco maleńkie szklaneczki soku i mleko.
Niestety, prześladującego mnie „paprykarza szczecińskiego” nie mieli.
Dziewczyna nie zwróciła na moją ucztę najmniejszej uwagi. Podpici menedżerowie bez przerwy a to wysyłali ją po kolejne soki i kawy, a to czynili jej rozmaite awanse. Tylko dwóch cudzoziemców, spożywających posiłek godny derwiszy, zerkało w moją stronę z rosnącym zgorszeniem. Jeden z nich nałożył sobie kilka plasterków melona i grejpfruta, po czym kroił je z użyciem noża i widelca, jakby to był T-bone steak, a drugi chrupał suche płatki i popijał je wodą mineralną. Zignorowałem ich.
Później skorzystałem jeszcze z czyściutkiej toalety, minąłem recepcję, założyłem kurtkę i wyszedłem tak samo jak wszedłem – przez tylne wyjście na parking, paląc zwycięsko cuchnącego fajranta.
Na dworcu okazało się, że jestem skończony. Do dyspozycji były tylko ekspresy i Intercity, bilet do domu kosztował dziewięćdziesiąt dwa złote.
– Nie sprzedam panu biletu kredytowego bez dokumentów – upierała się dziewczyna w kasie.
– Przecież tłumaczę pani, że mnie okradli. Jak mam mieć dokumenty?
– To niech pan idzie na policję.
– Dadzą mi na bilet?
Wzruszyła ramionami.
– Proszę pani, a jeżeli pojadę bez biletu? Dajcie mi mandat, zapłacę go na miejscu.
– Jeżeli nie ma pan dokumentów, zostanie pan odstawiony na najbliższej stacji w ręce policji, a oni skierują sprawę do sądu grodzkiego. Walczymy z przestępczością.
– Ale w Polsce nie ma obowiązku noszenia przy sobie dowodu tożsamości.
– Konduktor musi pana wylegitymować. Poza tym obowiązku noszenia nie ma, ale jest obowiązek okazywania na każde wezwanie władz porządkowych.
– Panie! Kolejka jest! Tu jest dworzec! Wszyscy się spieszymy! – wrzeszczano z tyłu.
Dałem spokój i odszedłem od kasy. Co teraz? Żebrać? Próbować autostopu? Uważałem, że do samochodu zabrałby mnie tylko zdeklarowany psychopata. „Przepraszam, dwie dychy do biletu mi zabrakło?”. Ilu takich kręci się po tym dworcu?
Usiadłem na ławce.
Ławka na dworcu. Już kiedyś wylądowałem w takim miejscu, a kiedyś w takiej sytuacji spotkałem swojego siostrzeńca. A teraz sam tu siedzę i patrzę na nogi podróżnych. Gdzie jesteś, wujku?
ROZDZIAŁ 10
Koła stukały miarowo, a ja podróżowałem kolejowym szlakiem. Jak Jack London. Postanowiłem zdać się na osobowe, koleje podmiejskie i dojazdowe. Od stacji do stacji, najtańszymi pociągami, byle do domu. Przez dziury, zapadłówka, zadupia i pipidówy. Byle w stronę mojego miasta. Nieważne, z iloma przesiadkami, nieważne, jak długo. Kiedy skończą mi się pieniądze, będę już niedaleko. Spróbuję autostopu, przejażdżki pociągiem towarowym na lorze, jazdy na gapę albo dotrę na piechotę. Na razie wyjeżdżałem z Poznania osobowym, z którego miałem wysiąść na trzeciej stacji. Byle naprzód.
Siedziałem w korytarzu i dumałem. Rozkładane krzesełka zaprojektował sadysta. Brakowało dwóch centymetrów szerokości, żeby istota ludzka mogła usiąść i podeprzeć kość ogonową, i nie dało się patrzeć nigdzie indziej niż na ścianę przedziału obok. Za to było dużo czasu na przemyślenia.
To wszystko przypominało mahjong. Starą chińską grę, podobną do domina, do której używa się dziesiątek prostokątnych kamieni z rozmaitymi znaczkami, ułożonych warstwami. Znaczki powtarzają się parami i trzeba je zdejmować po dwa. Zadaniem gracza jest uprzątnięcie stołu, ale kamienie można zdjąć dopiero, kiedy oba znajdują się w pewnym sensownym układzie, a rozłożone są losowo.
Michał, ciernie, Spinofratrzy, klasztor w Mogilnie, Teofaniusz, klasztor w Brusznicy, księga, Patrycja, telefon, Cierniokrzyż, psalmy, cudzoziemcy, moje ciało, świat Pomiędzy, stary martwy mnich, wiszący mnich. Tyle kamieni, tyle znaczków. I całkiem chaotyczny układ.