Byłem bezbronny.
Dopadli mnie, skopali, a potem wykręcili ręce do tyłu i związali drutem. Czułem, że to drut. Zwykły, stalowy, jak z ogrodzeniowej siatki. Poczułem dotyk kombinerek, ktoś za moimi plecami, stękając, skręcał końce drutu.
Tym razem darowali sobie worek. Wiedziałem już, kto to. Rozpoznałem podkute noski skórzanych saperek z cholewami, olejowy smród grubych, skrzypiących płaszczy.
Powlekli mnie do ciężarówki, staroświeckiej, z maską podobną do pyska krokodyla, z kołami kryjącymi się pod baniastymi błotnikami i wciąż świecącymi reflektorami niczym wyłupiaste ślepia. Cisnęli twarzą w dół na drewnianą skrzynię z desek pachnących kurzem i krwią.
Usłyszałem jeszcze, jak trzaskają drzwiczki w szoferce, potem drzwi innego samochodu. Zapuszczono silniki. Ten drugi już znałem – sapiący dychawicznie diesel z klekocącymi zaworami. Czarna, obła limuzyna, którą pamiętałem z widmowego miasta. Pojazdy ruszyły.
Trwało to bez końca. Leżałem na deskach, o które co rusz tłukłem głową i twarzą, a kiedy tylko próbowałem zmienić pozycję, dostawałem kopa. Okutym noskiem smukłej saperki z cholewami, wystającej spod poły długiego, skórzanego płaszcza.
Rozbili mi głowę. Czułem gęste krople toczące się po moim czole i twarzy jak gorący wosk. Krople, które spadały na deski, lśniąc jaskrawym, fosforycznym blaskiem niczym rubinowe żaróweczki. Krwawiłem, a to oznaczało, że żyję. Widma nie krwawią.
Żyłem.
To zawsze coś.
Samochody jechały jakąś leśną drogą. Konwojent prędzej znudził się kopaniem niż ja próbami zmiany pozycji. Dłonie zdrętwiały mi kompletnie, barki i łokcie rwały już, jakby wkręcono je w imadło. Przekręciłem głowę w bok, usiłując beznadziejnie unosić ją na każdym wyboju jak przetrącony wąż. Widziałem gałęzie migające wśród mgły nad drewnianą burtą ciężarówki. Rozległ się trzask zapałki, dobiegł mnie obłok dymu cuchnącego spalenizną.
– Ot, jak się wije, gad faszystowski – dobiegło mnie z góry.
– A jeszcze się powije, taka jego mać, jebana. Jak popiół tu wszystko smakuje. Kadzidło, nie machorka. Daliby łyk „życia” chociaż.
– Po wszystkim dadzą. Taki los. – Znowu dostałem kopniaka w żebra. – Leż, ścierwo!
Nagle usłyszałem coś, co przypominało nagły przelot ołowianej osy i miękki chrzęst rzeźniczego topora dzielącego rąbankę. Rozległ się dziwny dźwięk, ni to krzyk, ni to kaszlnięcie, i żarzący się papieros upadł obok mojej twarzy.
Konwojent gruchnął kolanami na deski, po czym zwiesił głowę, jakby oddawał pokłon. Widziałem białą, pozbawioną ludzkich cech twarz, niczym maska mima, ale z sinych ust broczyła mu struga smoliście czarnej, gęstej cieczy. Trupia krew.
Trwało to ułamek sekundy, a potem spadła na nas kanonada. Potworny łomot dziesiątków wystrzałów, zlewających się w jeden ogłuszający, chaotyczny werbel, brzmiący jakby pękało niebo. Ciężarówka uderzyła w coś, usłyszałem brzęk szkła. Normalnego szkła, jak w butelce, a nie chrzęst kruszącego się bezpiecznego sekuritu. Słyszałem blaszane uderzenia, które wstrząsały szoferką. Uniosłem ostrożnie głowę.
Pierwszy konwojent dławił się ciężkim charkotem, wstrząsany drgawkami na drewnianej pace, drugi klęczał, kryjąc się za burtą, i strzelał gdzieś w mgłę z lśniącego oleiście długolufego pistoletu.
Przekręciłem się na bok, podciągnąłem nogę i kopnąłem go pod pachę z całej siły. Rzuciło nim o tylną klapę skrzyni. Pistolet wypadł mu z dłoni i pojechał po deskach. Tuż obok huknęło przeraźliwie, rozległ się rozpaczliwy wrzask, a potem kolejne serie wystrzałów, jakby stalowe kulki sypały się na bęben.
Kopnąłem go jeszcze raz w twarz, rzucił się w stronę pistoletu i nagle jego głowa eksplodowała w kilku miejscach. Runął na mnie ciężko i bezwładnie.
Zepchnąłem go z siebie, słysząc chóralny wrzask atakujących.
Kanonada ucichła, rozlegały się tylko pojedyncze strzały.
Usłyszałem, jak ktoś łomocze ryglami, a po chwili klapa opadła. Człowiek w brązowej jesionce ściągniętej pasem i długich butach wskoczył zwinnie na skrzynię i znieruchomiał na mój widok, unosząc stena.
Poczułem się trochę jak w filmie. A trochę jak w domu wariatów.
– Panie rotmistrzu! – rozdarł się przybyły. – Mieli jeńca! Melduję, że tu ktoś jest!
Drugi z konwojentów, ten, z którym walczyłem, uniósł się, lekko jęcząc, i usiłował chwytać rozpaczliwie trociny, które sypały się strumieniem z jego rozwalonej głowy i przedziurawionej piersi.
– Dlaczego nie umieram?! – wyrzęził. – Dlaczego nie mogę umrzeć?!
– Bo od dawna już nie żyjesz – powiedziałem.
Sten zaszczekał ogłuszająco, sypiąc gorącymi łuskami. Konwojent rozbryznął się w chmurze trocin i pyłu, ale jegomość ze stenem strzelał nadal, metodycznie, jakby chciał posiekać wroga na kawałki albo jakby peem
był ogrodowym szlauchem, którym chciał go opłukać.
Przelazłem jakoś na tył i zsunąłem się z ciężarówki.
– Hej, kolego, może już wystarczy? Chyba ma dość.
Partyzant uniósł dymiącą lufę.
– Gotów wrócić, ścierwo. Jak się dokładnie rozwala, to czasem nie wracają. Wolny pan jest, człowieku.
Limuzyna stała krzywo, wbita maską w drzewo, spod pokrywy unosił się gęsty, smolisty dym. Wokół stali obdarci ludzie, w najróżniejszych częściach mundurów z różnych epok, sukiennych kabatach przemieszanych z plamistymi kurtkami maskującymi i w cywilnych łachach.
Patrzyłem, jak facet w rudym żupanie piechoty łanowej i maciejówce wrzuca granaty na drewnianych trzonkach do szoferki limuzyny, obok gość w brązowo-szarej panterce zdobytej na SS i krakusce patrzył z aprobatą, opierając o ramię lufę pepeszy.
Huknęło jak diabli, aż przysiadłem. Ktoś się roześmiał.
– Pan przywyknie do huku – odezwał się brodaty, szczupły jegomość o arystokratycznej twarzy, w rogatywce z okutym, długim daszkiem. Schował pistolet do kabury i wyciągnął do mnie rękę.
– Rotmistrz Piorun.
Poruszyłem rękami.
– Och, przepraszam najmocniej! Słoń, dawać mi tu jakieś obcęgi, biegiem!
– Tajest, panie rotmistrzu!
Kiedy rozcięli drut, skrzywiłem się i rozmasowałem nadgarstki.
Krążenie wracało z uczuciem, jakiego nie chciałbym doświadczyć nigdy więcej. Ledwo powstrzymałem krzyk.
– Ciągle się ruszają, panie rotmistrzu.
– Spalić… – odpowiedział Piorun. – Spalić to ścierwo na popiół.
– I tak pewnie wrócą…
– Nie dyskutować, wykonać! – A potem, zwracając się w moją stronę, dodał wyjaśniająco: – Spaleni, czasem nie wracają… Chodźmy stąd. Pewnie ma pan dosyć wrażeń.
Istotnie. Miałem ich na tyle dużo, że nie wiedziałem, co powiedzieć.
W lesie, wśród mgły znajdował się obóz. Stoły i ławy z okorowanych żerdzi, osłonięte belkowaniem ziemianki wpuszczone w pagórki.
Patrzyłem i nadal nie wiedziałem, co powiedzieć.
Wracali grupkami, śmiejąc się i poklepując po plecach, odstawiali kosy, schmeissery, steny i pepesze, odpinali szable. Ktoś rozstawiał na stole blaszane miski, jak dla kosiarzy. Jeden siedział na ławie, pojękując z bólu, a kolega składał mu strzaskane przedramię, sztukując je kawałkami blachy, które nitował krzywo, stukając młotkiem.
– Tyle już lat, w tym lesie… – odezwał się rotmistrz. – Zdziczejemy tu… Proszę wybaczyć, ale pańska krew…
Dotknął mojej kurtki i spojrzał na swoje palce świecące rubinowym blaskiem.
– Jestem żywy, panie rotmistrzu – wyjaśniłem. – Wciąż żyję. Tam.
Wyprostował się nagle.
– Nie przy żołnierzach! Chodźmy. Porozmawiamy w mojej kwaterze.