Weszliśmy do ciasnej, ciemnej ziemianki pachnącej grzybnią i igliwiem.
Trzasnęła zapałka, szczęknęło szkło lampy naftowej. Blask wymalował belkowane ściany, krzywy stół, pryczę ze stertą kosmatych skór, krzyż na ścianie wyrzeźbiony z korzeni.
– Żyję na tamtym świecie, ale umiem przechodzić do tego – wyjaśniłem. – Tamci porwali mnie tym razem żywcem, prosto z ulicy.
Pokręcił głową.
W świetle lampy i bez czapki widać było, że pod mundurem składa się tylko z twarzy i dłoni. Reszta była niczym dym.
– Nikt, nawet oni, nie umie takich rzeczy. Nie można przekroczyć tej bramy, jeżeli się już ją przejdzie. To niemożliwe. Nie rozumiem nawet, jak pan mógł się tu znaleźć.
Wyjaśniłem mu, jak to robię. Skrótowo i rzeczowo. Bez zbędnych szczegółów.
– A tamci? – Skinąłem głową w stronę wyjścia. – Nie wiedzą, że umarli?
– Wielu wie – przyznał. – Albo się domyśla. Wie pan, tu ciężko zginąć. Ale zwariować albo stracić człowieczeństwo… O, to możliwe. Więc utrzymujemy morale i dyscyplinę. Cóż nam innego pozostało?
– Toczycie wojnę?
– A co innego można w tych warunkach? Jeżeli to jest piekło, to będziemy z nim walczyć, nawet jeżeli nas Bóg opuścił. Nawet, jeżeli tak się stało, to my Jego nie opuścimy. Wie pan, my jesteśmy specjaliści od klęsk, ale umarliśmy ładnie. Niezłomnie. Bóg, honor, ojczyzna – te rzeczy pozostają zawsze aktualne. Także na tym świecie. Pokonali nas tam, tu już nie dają rady. Nie poddamy się. Mam w oddziale ludzi, którzy walczą od czasu powstań, proszę pana, i jeszcze starszych. Co nam zostaje innego? Dopóki jest piekło, póki są tacy w czarnych płaszczach, spece od naprawiania świata kolbą, kulą i więzieniem, to trzeba walczyć. A tu są. Ale niechże pan opowiada, co w kraju. Co z Polską?
Opowiedziałem. Skrótowo i oględnie, nie byłem pewien, ile mu umknęło.
– Przenikamy czasem do miasteczek, docierały plotki – powiedział. – Miałem nadzieję, że są prawdziwe. Niepodległość, mówi pan. Europa… Dziwne czasy. Szkoda, że tego nie widziałem.
Wydobył butelkę i dwa kieliszki, cmoknął korkiem. Pokręciłem głową. I odwróciłem swój kieliszek do góry dnem.
– Nie trzeba – powiedziałem. – Ja żyję. Zresztą to jakieś nieetyczne.
– Tylko łajdaków – wyjaśnił. – Pijemy tylko szuje, łajdaków i świnie, zapewniam pana. Bardzo tego pilnuję.
– Tym bardziej. Miałbym poczuć życie szui?
– To pouczające – zapewnił. – Poprawia morale i usztywnia kręgosłup. Na pewno nie?
– Na pewno.
Streściłem mu, czym się zajmuję.
– Jak to może nas pan przeprowadzić? – zapytał, unosząc brwi. – Z piekła?
– To nie piekło. To coś pomiędzy – wyjaśniłem. – Miejsce w pół drogi. Powinniście pójść dalej, tam, gdzie jest ludziom przeznaczone. To jest świat upiorów. Dość już tu tkwicie.
– Pan mówi o zbawieniu?
– Tylko o wyzwoleniu. Zbawienie to nie moja działka. Nie udaję Boga, panie rotmistrzu, jestem tylko przewoźnikiem. Nie wiem, co dalej. Chyba trzeba mieć ufność. Ile można tkwić na stacji przesiadkowej? Ale ja tylko przeprowadzam. Taki samorodny talent.
– A jaki jest haczyk?
– Obol – wyjaśniłem. – Trzeba zostawić tamten świat za sobą, symbolizuje to obol. Coś, co zostało tam, i ma wartość. Najlepiej pieniądz. Może być nawet grosz, wie znajdował się tam. W świecie żywych. Bez tego po prostu się nie udaje.
Założył czapkę.
– Pogadam z ludźmi. Niech pan tu czeka. Musimy się naradzić. To nie jest prosta decyzja.
Wyszedł, a ja zostałem sam. I patrzyłem na chybotliwy płomyk lampki naftowej. Co się z nim dzieje, kiedy jaśnie? Zapala się w innym świecie?
Drzwi skrzypnęły po długim czasie.
Piorun wsadził głowę do środka.
– Będą wchodzili pojedynczo. To ci, którzy pamiętają i zdołali coś schować. Dla tych, co nic nie mają, a są zdecydowani, niech pan przyjmie moją kasę oddziału. Powinna być w lesie, koło Chlewisk… Pokażę gdzie.
Siedziałem za stołem i odwiedzały mnie kolejne postaci. Czasem dziwne, czasem groteskowe, a czasem tragiczne. Wszyscy byli jednak jak połamane, stare marionetki. Mieli w sobie coś z wielokrotnie naprawianych zabawek. Czułem, że pieką mnie oczy.
– To na ziemi dziadusia, co miała być moja. Jak droga idzie wedle takiego lasku, po grobli, to pod dębem, panie, na trzy łokcie w ziemi zakopane, panie. Złoto we garnku. Niedużo, ale com miał, to daję. Pan porucznik da mapę, to ja pokażę gdzie. Pan rotmistrz wszystko mnie wyuczyli.
– Chatę miałem, ale mi Ruskie spalili, jak powiesili pana dziedzica. Ale tam droga idzie do takiej kapliczki i jak o południu w dzień Matki Boskiej Zielnej cień padnie, to tam trzeba kopać. Tam, panie, trzy talary w srebrze, schowane.
– Nie mam pojęcia, co ocalało. Ale wiem, że zawsze na czarną godzinę było trochę pieniędzy schowane w skrytce pod progiem. Trzeba unieść środkową cegłę i przesunąć. Powinna tam być kaseta żelazna.
– A, panie poruczniku… Na tamtym świecie jak będzie? Spotkam rodziców? Boję się.
– Nie wiem, synku. Pewnie spotkasz. Ale gorzej niż tu nie będzie na pewno.
Nie wiem, ile to trwało, ale w każdym razie zanim opadłem z sił, rozległy się strzały. Krzyk i wściekła kanonada, a potem wybuchy granatów.
Piorun wpadł tylko na chwilę, chwytając wielki, blaszany sturmgewehr oparty o ścianę.
– Proszę tu siedzieć i nie wychylać się! Zatrzymamy ich!
– Panie rotmistrzu! Przeprowadzę pana!
Pokręcił głową.
– I co, mam tu ludzi zostawić? Co pan! Zresztą ja i tak zostaję.
– Po co, na miłość boską? Pańskie miejsce jest po tamtej stronie.
– Moje miejsce jest tutaj. Dopóki to przypomina piekło, nie ustąpię. Ja już chyba nie umiem inaczej.
Wypadł na zewnątrz, w ogłuszający jazgot wystrzałów, wybuchy i wrzask.
Nie wytrzymałem długo. Najgorsze, co może być w takiej sytuacji, to siedzieć jak szczur w norze i czekać na wyrok.
Strzelanina brzmiała jakoś rozpaczliwie. Najpierw we wściekłym staccato, potem rzadziej, a w końcu słychać było tylko pojedyncze wystrzały.
Coraz rzadsze.
Rozejrzałem się po ziemiance w poszukiwaniu jakiejś broni i w końcu znalazłem. Niemiecki pistolet maszynowy, MP-40 niesłusznie nazywany schmeisserem. Widziałem takie dotąd tylko na filmach. Chwyciłem go, dziwiąc się, że jest taki długi i nieporęczny, odciągnąłem suwadło, po czym obejrzałem go, szukając jakiegoś bezpiecznika.
Odchyliłem ostrożnie lufą zbite z desek drzwi i wyjrzałem.
Obóz pokrywały ciała. Unosiła się wśród nich mgła i kłęby dymu. Ciała leżały wszędzie, nieruchome i powykręcane, coraz gęściej im bliżej ziemianki, a przy progu leżał dosłownie wał trupów. Na schodach znalazłem tylko zgięty jak rogal sturmgewehr i czapkę z okutym daszkiem, z orzełkiem.
Na środku placu stali Żałobnicy. Ten wielki z przodu, jak zwykle zatopiony w czerni kaptura, z dłońmi skrytymi w rękawach. Za nim czterech pozostałych, z pochodniami w rękach.
Uniosłem peem i drżącym palcem namacałem spust. Dopadli mnie jednak. Teraz się już nie wywinę.
Mnich śmignął ku mnie rozmazanym, gwałtownym ruchem, zanim zdążyłem mrugnąć i oparł się piersią o koniec lufy.
Nacisnąłem spust, ale zanim wygięty kawałek stali wykonał pełen ruch, rozległ się trzask. Wylot lufy pokrył się plamami rdzy, które popełzły w moją stronę, oblazły komorę zamkową i magazynek niczym liszaj, plamy zmieniły się we wżery, potem dziury, broń rozpadła się na delikatne płatki rdzy i rozsypała, stając się tym, czym była naprawdę. Garścią tlenku żelaza i rudym pyłem na moich dłoniach. Przeszłością. Starym śladem na ziemi.