Koniec.
Koniec ze mną.
Zabrał Ka broni, a teraz zabierze moje.
Odwrócił się do swoich, powiedział coś szybko i niezbyt zrozumiale. W jakimś starym języku, z którego zrozumiałem tylko „sam”, „mówić” i „czas”. Nie zorientowałem się nawet, czy to był arabski, aramejski, starogrecki, czy jakiś łaciński żargon. Wiedziałem tylko, że rozpoznaję część dźwięków.
Żałobnik pchnął mnie lekko i wszedł za mną do ziemianki, zamykając drzwi.
Usiadłem. Było tu tak ciasno, że prawie nie dało się stać. Mnich wypełniał sobą wejście, korkując je niczym czarny głaz. Zrobiło mi się duszno, jak wtedy w worku na zwłoki.
Wcisnął się za stół i zrzucił kaptur. Wciągnąłem gwałtownie powietrze.
Wyglądał jak posąg wymurowany z małych kostek pokrytego spękaniami starego granitu. Jak żywa, bardzo stara i zerodowana skała.
– Teofaniusz… – szepnąłem.
– Więc słyszałeś o Teofaniuszu – powiedział zgrzytliwym głosem, niczym echo z dna jaskini. – Nie. Nie jestem nim. Jestem ojciec Jan. Udawałem katolickiego mnicha, ale naprawdę moim bractwem jest zakon Cierni. Jestem jego Wielkim Prezbitrem. Od wielu lat. To znaczy byłem, nim umarłem. Zrobiłem wszystko, jak nauczał Teofaniusz, i zostałem tutaj. Tu, w czyśćcu! Po to, żeby go strzec. Tak chciałem zrobić i tak zrobiłem. Ale… powiedz mi, fałszywy zbawicielu, samozwańcze, złodzieju dusz, co się ze mną stało?! W co się przemieniam?!
Wyciągnął do mnie spękaną granitową dłoń. Stawał się tym, czym się czuł i czym był w gruncie rzeczy. Ot, i cała sprawa.
– Nie wiem, gdzie jest księga – powiedziałem. – Całe to polowanie nie ma sensu. Dopiero niedawno domyśliłem się, o jaką księgę wam chodzi. Michał ją znalazł, zapewne. Ale nie wiem, co z nią zrobił. Pewnie oddał swojemu przeorowi. Był służbistą.
– Nieważne! – krzyknął, z wyraźnym tonem histerii w głosie. – Nie oddał przeorowi. Nieważne. Powiedz mi, co się ze mną dzieje? Staję się demonem? Jestem Prezbitrem! Jestem strażnikiem czyśćca! Nie potępieńcem! Należę do oświeconych. Przeżyłem moją gnozę i wszystko na nic. Wszedłem tu sam! Sam z siebie! Nie tak miało być!
– Witamy w świecie Pomiędzy – rzuciłem kąśliwie.
– Jesteś diabłem? Uwięziłeś mnie?
– Jestem przewoźnikiem. I dobrze o tym wiesz.
– Szykowałem się do tego przez całe życie – powiedział starczo skrzypiącym, granitowym głosem. Nagle uszła z niego cała buta. – Miałem zrobić to, czego nie osiągnął przede mną żaden Prezbiter Bractwa Cierni. Przejść do czyśćca po śmierci i podjąć służbę tutaj. I osiągnąłem to. Ale jestem wciąż zmęczonym starcem. Starcem, który kamienieje. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w popiół. Jestem tu sam. Sam, wśród ciemności, popiołu i kurzu. Najpierw dowiedziałem się o tobie, złodzieju dusz, i wiedziałem, że byłeś przyjacielem tego klechy, który ukradł księgę. Nie chcę cię już zniszczyć. Chciałem cię tu uwięzić i dać ci to, na co zasługuje ten, kto dla mamony odwraca wyroki Najwyższego. Chciałem dać ci cierniowy krzyż. Ten sam, który wysłałem ci we śnie. Ale kamienieję. I jestem uwięziony w kamieniu. W odrażającym, materialnym świecie. To miał być świat ducha, a wciąż jest kloaką materii. Wciąż jest dziełem kalekiego Demiurga. Dlatego przychodzę do ciebie, złodzieju dusz i proszę. Nie – błagam, uwolnij mnie stąd! Uwolnij mnie od kamienia. Uwolnij mnie z tego piekła. Błagam! Ja, Prezbiter Bractwa Cierni, błagam cię, przewoźniku. Uwolnij mnie. Uwolnij moją iskrę i pozwól jej wrócić do Ducha.
Pochylił kamienną głowę i siedział tak przez chwilę, a ja patrzyłem na niego, osłupiały. Sięgnąłem do kieszeni ortalionowej kurtki i znalazłem Ka fajranta. Zapaliłem. W świecie Pomiędzy smakował tak samo jak w realnym.
Starzec siedział z pochyloną głową i wydawał z siebie dziwne, zgrzytliwe dźwięki. Śmiał się? Zadrwił sobie ze mnie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że kamienny mnich usiłuje płakać.
– Myślałem, że spotkam tu Teofaniusza. – powiedział stłumionym głosem. – Jednak on odszedł. Napisał w księdze, co zrobić, by nie trafić do czyśćca, ale go nie posłuchałem. Zabiła mnie pycha. Chciałem tu wejść tak, jak wchodziłem za życia. Ale po śmierci jest inaczej. Jestem uwięziony. Skazany. Dotarło do mnie, czym jest wieczność. Błagam, uwolnij mnie.
– Najpierw pozwól mi przeprowadzić partyzantów – zażądałem.
– Przecież ich zabiliśmy.
– W czyśćcu? Albo raczej w świecie Pomiędzy? Wolne żarty. Może kilku przeszło, ale reszta zaraz się pozbiera. Poharatani, rozpieprzeni, ale będą się zbierać. Chcę ich przeprowadzić. Zapłacili mi i jestem im to winien.
– No to co, że ci zapłacili? Przeprowadź mnie! Też ci zapłacę.
– Jeszcze nie zapłaciłeś. Najpierw oni.
– Przecież już dostałeś swoje, złodzieju dusz.
– Ta wiedza już ci się na wiele nie przyda, starcze, jednak zapamiętaj sobie, że najemnicy miewają więcej honoru niż ideowi fanatycy. I tak zresztą nie zrozumiesz. Chcesz, żebym ci pomógł? To współpracuj. Kazałeś mnie pogrzebać żywcem, sukinsynu!
Zwiesił głowę i milczał przez chwilę. Kapitulacja to trudna rzecz.
– Zgoda.
– Idź na górę i powiedz swoim kolegom w szlafrokach, jaka jest sytuacja. Ja tu czekam.
Partyzanci wchodzili pojedynczo, czasem po dwóch, wspierając się jeden o drugiego, wyglądali jakby zeżarł ich i wysrał tygrys.
– Świnek carskich złotych pięć, pod gruszą na polu…
– Ja nic nie mam, panie poruczniku. Zupełnie nic.
– To nic, chłopcze. Rotmistrz już za was zapłacił. Długo to trwało.
– Przeprowadzisz mnie teraz, przewoźniku?
– Obol, starcze. Musisz zostawić za sobą tamten świat.
– Moi bracia wystawili mi na grobie Cierniowy Krzyż. Znak naszej wiary. Nie należy do katolików. Jest nasz. Zabierz go. Pod warstwą żelaza jest ze złota. To grób Prezbitra. Złoto wewnątrz. W duszy. To symbolizuje. Weź go. Jest twój.
– Nie jestem cholerną hieną cmentarną. Nie będę okradał twojego pieprzonego grobu, choćbyś miał w nim koh-i-noora. Kombinuj lepiej.
– Wszystko, co miałem, należało do zakonu…
– Którego tym razem? Kombinuj.
Zwiesił głowę. Postanowiłem mu pomóc. Może i miałem lepszą pozycję przetargową, ale każdy blef się gdzieś kończy, a mnich był silniejszy.
– Chcę księgę.
Uniósł spękaną, granitową twarz.
– Przecież mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest!
– Bo nie wiem. Ale znajdę. Człowiek ukrył, człowiek znajdzie. Chcę księgę. Jeżeli nie będziesz szczery, to nie przejdziesz. Musisz uznać, że jest moja. Chcę ją mieć.
– Ale bez niej… zakon…
– Będzie niczym. I dobrze. Nie chcę was tutaj. To jest łacha rozbitków. Niepotrzebne mi tu jeszcze amatorskie diabły, które będą to zmieniać w piekło. Zostaw boskie wyroki Bogu, dziadu jeden! Taka jest moja cena. Oddajesz księgę i rozkazujesz panom w strojach skrzatów, żeby zostawili mnie w spokoju i spadali. Mają zapomnieć o księdze i zjeżdżać z mojego kraju. Ewentualnie każ mnie wykończyć, zrób mi z dupy kosmodrom i siedź sobie tutaj. I baw się dobrze. Będziesz miał kupę czasu dla siebie. Cały popiół i kurz, wszystko twoje.
Siedzieliśmy w półmroku, milcząc. Bardzo długo.
– Zakon sięga początkami trzeciego wieku po Chrystusie – powiedział. – Czerpie z wiedzy starszej niż wasz Kościół. Zastanów się, co chcesz zniszczyć.
– Obol.
– Zgoda. Księga jest twoja.
– Idź i powiedz kolegom.
Wyszedł z ziemianki. Zostałem w środku i czekałem, walcząc z nieśmiałym uczuciem nadziei.
Zgasiłem fajranta w puszce po tuszonce, wstałem i przeprowadziłem go. Nie miałem ochoty go dotykać, ale tak było trzeba. Po to, żeby to wszystko się skończyło.